poniedziałek, 10 grudnia 2012

Opowieści z Szufladowa - końcówka kolekcji.


Jeszcze jeden wpis, data powstania: 11 października 2010,

Kochany Pamiętniku,
Dzisiaj moja psychika wysiadła już dzisiaj zupełnie. Najpierw miałam dzikie sny - śniło mi się, że jadę na Podlasie, na urodzinową imprezę przyjaciółki. Z bliżej nieznanych powodów jadę tam ze swoim szefem. Po drodze zatrzymaliśmy się w McDonald's, gdzie spotkałam swoich znajomych z forum internetowego, którzy w ramach konkursu Unii Europejskiej przebudowywali rzeczonego McDonalda na przedszkole za pomocą klocków Lego.
A jakby tego było mało, obudziłam się z narracją.
Kojarzycie głos z zajawek amerykańskich filmów?
John był zwykłym księgowym... Miał szczęśliwą rodzinę, aż pewnego dnia...Teraz ściga go mafia... Tej jesieni przygotuj się na szalone pościgi...Bruce Willis w filmie Uciekinier... Już wkrótce w kinach...
Dziś rano, kiedy tylko otworzyłam oczy, usłyszałam tenże głos.
Karolina nigdy nie lubiła poniedziałków...
Co do ciężkiej...?
Primo: właściciel tego głosu już nie żyje. Secundo: dlaczego on mówi po polsku? Tertio: co on kuźwa robi w mojej głowie?!
No i się sparanoizowałam (takie sobie słowo wymyśliłam, o. Bo i czemu nie?).

Nie zrozumcie mnie źle, znam siebie od urodzenia, naprawdę oswoiłam się ze swoimi dziwactwami. Nie przeszkadza mi już, że zamiast popularnych, prostych pioseneczek, które wchodzą ludziom do głowy i siedzą tak pod czaszką, nie mogąc wyjść, ja na przykład słyszę monotonny głos powtarzający słowa "Dwieście zyla..." (mówię śmiertelnie poważnie, miałam tak w zeszłym tygodniu), ale dzisiejsza poranna narracja przerosła wszystko, co do tej pory wydarzało się w moim życiu. Gdyby jeszcze ten narrator mówił coś sensownego, na przykład z dozą suspensu w głosie zapowiadał tajemnicze wydarzenia, które dziś nastąpią, a które staną się punktem zwrotnym mojego życia. Nie!
Kiedy stała pod prysznicem, butelka szamponu wyślizgnęła jej się z rąk.
 
Szlag. Nic nie rozumiem... Nic nie piłam, nic nie paliłam, nie oglądałam ani nie czytałam nic, co mogłoby mnie wprowadzić w taki stan. Po prostu... Wlazło mi w głowę i nie chciało wyjść. Od momentu, kiedy wsiadłam
z koleżanką do samochodu i zaczęłam codzienne relacje międzyludzkie, głos się zamknął, ale boję się wracać do domu.
 
Czy to już ten moment, kiedy powinni się mną zająć troskliwi panowie
w białych kitlach? Jeśli tak, to mam prośbę: nie informujcie jeszcze służb, chciałabym pozamykać parę spraw, zanim zamkną mnie.

Opowieści z Szufladowa - znów.

Chyba powinnam opatrywać szufladowe wpisy datą... Dzisiejszy tekst powstał 27 maja 2010. 

Nuda w pracy. Nuda straszna. Z tych nudów napadła mnie refleksja. Zaczęło się od tego, że przekazałam koleżance złą wiadomość. Jej pierwszą reakcją było hasło "Żartujesz?!". Co to za pytanie?
„- Mój siedemnastoletni pies zachorował i musieliśmy go uśpić”.
- Żartujesz?!”.
Nie, jakkolwiek by to zabawne nie było – nie żartuję.
Zastanowiłam się nad bezsensem takiego zapytania i stworzyłam całą listę rzeczy, które są tak bezsensowne, że aż fascynujące:

Ruchomy chodnik na lotnisku. No, fajna, wygodna rzecz. Tylko dlaczego zwykle jest tak pośrodku niczego? Zaczyna się ni stąd ni zowąd i tak samo się kończy. Nie dowozi ludzi do punktu odpraw, nie dowozi do żadnego konkretnego punktu. Po prostu – idziesz środkiem hali odlotów i bam! Ruchomy chodnik. 15 metrów jazdy donikąd i koniec wycieczki.
Absolutnie fascynujące w swej kompletnej bezużyteczności.
A jak już jesteśmy przy samolotach, czemu po wylądowaniu pilot mówi: „Witamy na lotnisku Okęcie w Warszawie”. Jak ktoś, kto przyleciał tu razem ze mną może mnie witać?

Z rzeczy innych:
Zapachowy papier toaletowy. To dopiero oksymoron! Kiedy używam papieru w sposób, jakiego mnie mamusia nauczyła – nawet najmocniejszy cytrynowy, rumiankowy czy lawendowy zapach nie ma ŻADNYCH szans! Więc jaki sens przepłacać?

Opakowania fabryczne. Na przykład folijki na płytach CD i DVD. Nie umiem ich otworzyć bez użycia zębów i/lub paznokci. Kiedyś przy tych folijkach były takie paseczki, jak są przy papierosach – ciągnęło się i paseczek folii się odrywał. Co było złego w tym paseczku, że trzeba było je zlikwidować i wprowadzić opakowania tak szczelne, że doprowadzają klientów do szewskiej pasji? Kolejny przykład: nożyczki. Ostatnio kupowałam nożyczki. Były zapakowane w tak gruby plastik, że potrzebowałam nożyczek, żeby go rozciąć. Głupia sprawa, ale… czym rozcięłabym ten plastik, gdybym kupowała pierwsze nożyczki w życiu? Czy nożyczki naprawdę potrzebują takiej warstwy ochronnej? A z drugiej strony żarówki sprzedaje się w cieniutkich kartonikach. No pewnie. W końcu co się może stać z taką żarówką?

I jeszcze jedno hasło: „Jestem dumny, że jestem Polakiem”. Serio? A jaka jest twoja zasługa w tym, że urodziłeś się akurat na tej szerokości geograficznej? To nie talent. To nie osiągnięcie. To genetyczny przypadek! Dla mnie duma jest zarezerwowana dla rzeczy, które osiągnęłam samodzielnie. Gdyby moja matka była Niemką, ojciec Włochem, babcia Angielką, a dziadek Chińczykiem – wtedy urodzenie się Polką byłoby faktycznie wyczynem! Jestem zadowolona, że jestem Polką. Jestem szczęśliwa, że tu się urodziłam. Ale nie – nie mam powodów do dumy z tego powodu.
Chyba zacznę kolekcjonować takie rzeczy. A nuż ktoś mi to kiedyś wytłumaczy?


wtorek, 27 listopada 2012

Nikt nie powiedział, że tytuły muszą być na temat, więc oto tytuł na dziś: Picie bezkofeinowej kawy jest jak słuchanie pornosa w radiu.

Rano budzik, jak każdego dnia roboczego, rozdarł japę. Młócąc na oślep udało mi się dwa razy przestawić na zegarku datę, dopiero za trzecim razem trafiłam w odpowiedni guzik i budzikowa japa zamilkła. Za dużo guzików. Zdecydowanie za dużo guzików. Jak wszędzie. Już pal sześć takie przedmioty jak pilot do telewizora, ale dochodzę do wniosku, że naszym życiem rządzą guziki.

Chcesz się napić coli - podchodzisz do automatu, naciskasz guzik i puszka wypada. Chcesz kupić bilet na autobus - identycznie. Szyby w samochodach też opuszcza się guzikiem. Jakby pokręcenie starą, dobrą korbką wymagało od nas za dużo uwagi i wysiłku. Kolejny przykład - aparat fotograficzny. Mam jeszcze mojego starego, niezawodnego Zenitha, gdzie żeby zrobić dobrze zdjęcie, trzeba było ręcznie wyregulować ostrość, zbliżenie i czas na przesłonie. Jak chciałaś zrobić zdjęcie w makro, musiałaś odkręcić obiektyw i przykręcić inny. Dzisiaj bierzesz aparat, pstrykasz ON, naciskasz jeden guzik i aparat wszystko ustawia za Ciebie. Nawet najbardziej skomplikowana współczesna lustrzanka przy starym Zenicie to camera idiota. Ja rozumiem - oszczędność czasu. No tak. Cały czas oszczędzamy czas, gdzie tylko się da. Ostatnio widziałam w sklepie coś, co nazywało się "go-gurtem". Taki jogurt w tubce, który możesz zjeść nawet jadąc na rowerze. Bo przecież zjedzenie zwykłego jogurtu zabiera takie ilości czasu...
"Halo...? O, cześć Tomek! Do kina...? O rany, strasznie chciałam zobaczyć ten film, ale właśnie otworzyłam sobie jogurt, więc nie bardzo mam czas... No nie wiem, to taki z kawałkami owoców, chyba jestem udupiona na cały wieczór..."
 
Najlepszą szkołą oszczędności czasu jest kanał Mango TV. Tam, jeśli zadzwonisz już teraz, dostaniesz odkurzacz, który nie tylko wypierze Ci dywany i zasłony, ale też wyprowadzi kota na spacer i przeleci córkę. Tylko tam kupisz sprzęt do ćwiczeń, który będzie ćwiczył za Ciebie i wywar z morskiej sosny, dzięki której rzucisz palenie przez sen. No, i nie zapominajmy o Najnowszym Fantastycznym Robocie Kuchennym, do którego wrzucisz marchewkę, a wyjmiesz pięciodaniowy obiad dla całej rodziny. A to wszystko w czasie krótszym niż zajmie wypowiedzenie słów "obrałem ziemniaka"!
 
Jednocześnie ciągle nie mamy czasu. Przecież nasza doba od czasów starożytnego Egiptu ma 24 godziny. Nie wydłuża się, nie skraca. Guziki przyspieszają nasze czynności, więc powinniśmy mieć coraz więcej wolnego czasu, tymczasem mamy go coraz mniej. Myślę, że dopiero w momencie, kiedy zeszliśmy z koni i podróż do Gdańska zaczęła zabierać 8 godzin zamiast trzech dni, zorientowaliśmy się, jak wiele białych plam mamy w kalendarzu. I zaczęliśmy je skrupulatnie wypełniać. Skończyłam sprzątać wcześniej niż planowałam, więc jeszcze skoszę trawę. Zrobiłam korektę nieco wcześniej, więc mogę się zabrać za to, co planowałam na jutro, dzięki czemu jutro zrobię to, co planowałam na piątek i w ten sposób piątek będę miała swobodniejszy. Oczywiście, piątek nie będzie swobodniejszy, bo w międzyczasie wpadnie pierdylion nowych spraw.
 
I cały czas coś tracimy.
Kiedyś były walkmany. Człowiek wrzucał do niego kasetę, na kasecie była ograniczona liczba utworów, a ile kto kaset miał przy sobie - to już inna kwestia. I nie przewijało się utworów, bo szkoda było baterii, a mało komu chciało się iść ulicą i przewijać kasetę ołówkiem. Słuchało się wszystkiego po kolei. Nie mówiąc już o tym, że żeby sobie taką kasetę nagrać, czuwało się godzinami przy radiu. Teraz ściągasz całe albumy z sieci, wrzucasz na iPoda 4 GB muzyki (czyli jakiś tysiąc kawałków), nie przywiązując zbytniej wagi do tego, co tam ląduje, bo przecież jak się piosenka nie spodoba, to wystarczy nacisnąć jeden guzik i po sprawie. Kurde, kiedyś człowiek, zanim wyszedł z domu, bardziej myślał o tym, jaką kasetę wrzucić do torby niż jakie buty założyć. No bo przecież to była sprawa życia lub śmierci - mieć właściwą ścieżkę dźwiękową!
Z drugiej strony, nie ma się co dziwić. Żyjemy szybciej, myślimy szybciej, czujemy szybciej. Ścieżka dźwiękowa musi się zmieniać z równą naszej dynamiką. Więc jaki jest sens wychodzić rano z Lubomskim, jeśli już po południu czuję się jak Mejson, a wieczorem to tylko Bruebeck? Sama mam konkretne ścieżki dźwiękowe, uzależnione od tego, co mam właśnie do zrobienia. Tłumaczenia - Sigur Rós i Katie Melua. Korekty - ZAZ. Tabele produktowe - Rammstein i Prodigy. Na spacery jest Yann Tiersen, a na jazdę rowerem - Lord of the Dance. Do spania sprawdza się Leonard Cohen, ale ostatnio całkiem nieźle radzi sobie Marek Kondrat - choć ten nie śpiewa, a czyta mi do poduszki.
 
Nie mogę zatem narzekać na możliwości, jakie daje mi digitalizacja.
 
Nawet jeśli tęsknię za ołówkiem.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Opowieści z Szufladowa - ciąg dalszy

- Panie kierowniku...
- No, co tam znowu Młody?
- Bo ja to już nie rozumiem... Jak to jest z ta poezją?
- Młody, kurteczka, ty nie masz większych zmartwień?
- No ale ja nie wiem. Po co ludzie piszą wiersze?
Malinowski popatrzył ma Młodego z politowaniem i cicho westchnął. Odłożył kielnię, przysiadł na stercie worków z cementem i zapraszającym gestem poklepał stojące obok pustaki. Młody skorzystał z zaproszenia; otrzepał ręce z kurzu i przysiadł się do kierownika. Malinowski wyjął zza pazuchy paczkę Ekstramocnych, przypalił jednego ze skupieniem godnym lepszej sprawy i wczuł się w postać mentora.
- Widzisz Młody, to jest tak, że jak ludzie za dużo myślą, to im się te myśli w rymy układają. I tak linijka za linijką te rymy im się tak składają, że wychodzi wiersz. Ot i tyle.
- Ale o czym oni tak dużo myślą? No bo ja teraz na przykład myślę dużo o tym, dlaczego ta poezja i w ogóle, ale jakoś nie czuję, żeby mi się rymowało.
- Bo ty młody źle myślisz. To trzeba myśleć specjalnie.
- A jak to?
- Ano o miłości na przykład. Albo o życiu. Albo o jakichś dużych sprawach, jak historia na przykład. Albo polityka. Duże sprawy, rozumiesz.
- Aha - Młody zamyślił się na chwilę. - Ale dalej nie wiem po co to. Jak się myśli o miłości, to się kocha czy coś. A politycy chyba wierszy nie układają, a przecież dużo o polityce myślą, nie?
- Oj Młody, jakiś ty głupi. Czy ty myślisz, że ci, co rzeczywiście kochają myślą o miłości? Gówno tam, młody, im ta miłość mózgi im przeżera na wylot, im się nic do rymu nie składa. A jak się składa, to pożal się Boże. Ci, co myślą o miłości i piszą wiersze o miłości, nie kochają. Albo nie są kochani, jedno z dwojga. Widziałeś ty kiedyś dobry wiersz o szczęśliwej miłości? Siedzi taki jeden z drugim, myśli jak by tu ukochanej frajdę sprawić i wymyśla durnoty w stylu "na górze róże na dole fiołki". Jak chcesz pisać wiersze o miłości to nie możesz być szczęśliwy. W ogóle nie może być dobrze, żeby wiersz napisać. W ogóle.
- Aha - Młody znów popadł w stan zawieszenia myślowego. - Kierowniku, a czemu oni te wiersze jeszcze śpiewają?
Masz ci los. Filozof się znalazł, sztuki magister.
- Oj, Młody. Głupiś ty aż huczy. Pomyśl ty, Młody - kiedy ostatnio wiersz czytałeś?
- Nooo... nie wiem. W szkole pani Pana Tadeusza czytać kazała, to wiersz chyba, nie?
- A piosenki kiedy ty ostatnio słuchał?
- Eeetam, ja to muzyki nie słucham...
"Eremefffff efffeeeemmmm" - dobiegło ich w chwili milczenia ze stojącego niedaleko tranzystora. Malinowski z zadowoleniem skonstatował, że Młody zrozumiał.
- No i sam widzisz. Jak śpiewają, to słuchasz. Jak piszą, to nie przeczytasz. Jak nie czytasz, to nie kupisz, jak nie kupisz, to nie zapłacisz. A jak słuchasz, to kaska sama im wpada. Oni to, rozumiesz, dla pieniądza śpiewają.
- Głupi jacyś. Ja to bym... Ja to bym pracował, żeby zarabiać, a pisałbym tak dla siebie, bo to moje myślenie przecież jest.
- Sam jesteś głupi, Młody. Oni muszą mieć czas, żeby myśleć. Oni, że tak powiem, myślą zawodowo.
Młody w zamyśleniu grzebał palcem w kupie piachu pod stopami.
- Panie kierowniku... A co się stanie, jak się taki, co o miłości pisze i śpiewa, zakocha?
Chcę kochać żarliwie, tęsknić niecierpliwie
Śmiać się do siebie, chcę znowu kochać Ciebie
Znów się zatracić, moje serce stracić
Śmiać się do siebie chcę znowu kochać Ciebie
Kochać kochać kochać kochać
kochać kochać kochać kochać
Ciebie Chcę znowu - dobiegł z radia głos Agnieszki Chylińskiej. Malinowski ze smutkiem
spuścił wzrok.
- Właśnie to, Młody. Właśnie to...

środa, 24 października 2012

Nawet Grycanki wiedzą, że czarne jest passé

Przepraszam za długą przerwę. Dzieje się u mnie dużo, co chwila coś się zmienia i w efekcie nawet jak mam czas pisać, to brakuje już na to energii. Największą obecnie zmianą w moim życiu jest rozpoczęta pogoń za wyższym wykształceniem – Wasza uniżona postanowiła zdobyć przednazwiskowe literki w dziedzinie dziennikarstwa. Oprócz tego mam na głowie nieustająco intensywny okres w pracy, co nieco działalności dodatkowych... Zresztą nie ma sensu się tłumaczyć, można ewentualnie obiecać poprawę.  Spróbuję zatem nadać moim wpisom jakąś regularność. Na początek spróbuję raz w tygodniu, dobrze? Halo? Ktoś tu jest? Wiem, wiem – nie ma co przepraszać, bo i nie ma kogo przepraszać. Organ nieużywany zanika, blog nieczytany znika – z pamięci i uwagi czytelników. Ale jeśli jesteście tu jeszcze – jeszcze raz przepraszam, że kazałam czekać. Ba, jeśli tu jeszcze jesteście, kocham Was. Każdy dostanie ode mnie pysznego lizaka w nagrodę za cierpliwość. Powiem tylko jeszcze, że w międzyczasie nie próżnowałam i nazbierało się tematów, źródełko tematów płynie wartko. W najbliższym czasie na tapecie będzie poziom czytelnictwa i szeroko pojętej edukacji, pojawi się nutka patriotyczna, słów kilka o przygodach Karli w Warszawie, co nieco o akcjach charytatywnych i stanowczo za dużo (od tego zaczniemy) antyklerykalizmu.
Co ważniejsze, będzie całe mnóstwo malkontenctwa (dostałam zarzuty o uprawianie malkontenctwa po wpisie o wyprawie do Dramatycznego. Jak się później okazało – oskarżała mnie osoba, która od lat nie porusza się komunikacją miejską i poza spacerem po okolicach Strefy Kibica w czasie trwania imprezy nie miała styczności ze śmiertelnikami, dla których poza zabawą ludzi na ulicach musieli się liczyć z utrudnieniami ze strony organizacji – udław się, Z.).
 
Dzisiaj będzie antyklerykalnie, więc Drogi Czytelniku – jeśli chadzasz do kościoła i tematy wiary i obecności religii w naszym państwie są bliskie Twojemu sercu – to jest moment, w którym powinieneś kliknąć na ten krzyżyk w prawym górnym rogu strony i zająć się innymi sprawami.
 
W drodze do pracy słuchałam komercyjnego radia. Gościem ich porannego wywiadu był przedstawiciel kościoła katolickiego, którego nazwiska nie zapamiętałam. Jak przystało na rozmowę w komercyjnym radiu działającym na terenie świeckiego państwa w XXI wieku, wywiad dotyczył in vitro. Tu zarechotałam po raz pierwszy. Oto człowiek, który swoje dorosłe życie spędza w czarnej sukience z mnóstwem guzików i który – przynajmniej w teorii – nie widział na oczy roznegliżowanej kobiety – będzie nam tłumaczył, dlaczego sztuczne poczęcie jest fuj. Jak można się było spodziewać, ksiądz już w pierwszej minucie rozmowy dotarł do promowania naprotechnologii.
Dla nieobytych z terminem, naprotechnologia to potocznie kalendarzyk małżeński lub, które to określenie wydaje mi się bardziej trafne, katolska ruletka. Ksiądz stwierdził ogromną skuteczność metody. Poproszę o dowody, proszę księdza, bo z tego, co udało mi się naprędce znaleźć w sieci (Wikipedia), środowiska naukowe unika rekomendacji naprotechnologii z braku potwierdzonych dowodów działania. Ba, nawet autokorekta w edytorze tekstu, w którym właśnie piszę, podkreśla termin „naprotechnologia” na czerwono.
Słuchamy dalej.
 
Przebrnąwszy przez tradycyjną linię obrony (jedno poczęcie in vitro to setki aborcji – spuśćmy tu litościwie zasłonę milczenia) ten boży wysłannik błyskawicznie przeskoczył do tematu aborcji i stwierdził, że „każda istota ludzka ma prawo do życia”. Natychmiast przypomniał mi się artykuł czytany kilka miesięcy temu w pewnym tygodniku, który opisywał historię śmiertelnie chorego chłopca z wierzącej rodziny, który nie został dopuszczony do sakramentu komunii, ponieważ z racji częstych wizyt w szpitalu nie mógł uczestniczyć we wszystkich spotkaniach przygotowawczych i nie nauczył się jakiejś tam modlitwy. Była tam też wzmianka o księdzu, który odmówił dziecku z zespołem Downa udziału w komunii, ponieważ „takie dziecko to nie człowiek, tylko zwierzę”.
Czy mogliby panowie ustalić jakąś spójną wersję?
 
Szkoda mi czasu i energii na przytaczanie jako kontrargumentów takich truizmów jak zagrożenie zdrowia i życia matki czy nastoletnie ofiary gwałtów (swoją drogą, słyszeliście o tym republikańskim cymbale z USA, który stwierdził, że kobieta ma naturalne mechanizmy, które chronią ją przed zajściem w ciążę w przypadku gwałtu?).
Następnie ksiądz wytoczył argument tak potężny, że na ułamek sekundy zaniemówiłam.
„Pamiętajmy, że bez osób niepełnosprawnych nie byłoby na przykład Festiwalu Zaczarowanej Piosenki”.
Reszty rozmowy nie usłyszałam, bo dostałam ataku tak histerycznego śmiechu, że tylko młodemu wiekowi i dobrej kondycji zawdzięczam, że się nie udusiłam.

„Leczenie, rehabilitacja i terapia zajęciowa naszego dziecka kosztuje nas 10 000 złotych miesięcznie, musiałam zrezygnować z pracy, bo nie stać nas na pielęgniarkę, a dziecko potrzebuje całodobowej opieki. Dziewięć z dwunastu miesięcy w roku spędzamy w szpitalu, lekarze dają dziecku maksymalnie pięć lat życia, ale to nic, bo ładnie śpiewa i może wystąpić w telewizji”.
 
Dodatek na niepełnosprawne dziecko nie przekracza 600 zł (w różnych źródłach znalazłam różne informacje). A przecież nie chodzi tu tylko o pieniądze. Mamy XXI wiek, technologia jest na tyle zaawansowana, że pozwala nam na kompleksowa badania prenatalne. Jesteśmy w stanie wykryć uszkodzenia płodu. Co ma zrobić matka, która w piątym miesiącu ciąży słyszy od lekarza, iż dziecko jest tak ciężko upośledzone, że w najbardziej optymistycznym scenariuszu przeżyje kilka godzin od chwili porodu?
 
Mam pomysł. Zróbmy test kompetencyjny. Dajmy każdemu księdzu, który czuje się
na siłach wypowiadać na temat rodzicielstwa, dziecko – mamy w tym kraju całkiem sporo zapasowych dzieci, których nikt nie potrzebuje, wystarczy zerknąć na pierwsze lepsze wysypisko istnień ludzkich, często zresztą prowadzone przez zakonnice. Bierzemy zatem dzieciaka z domu dziecka, dajemy księdzu i każemy mu utrzymać i wykształcić to dziecko za średnią krajową. Zobaczymy, czy zaczną zmieniać zdanie.
Z drugiej strony, spory odsetek księży i tak już utrzymuje dzieci, tylko nie do końca oficjalnie...
 
Albo nie. Mam jeszcze lepszy pomysł.
Niech ta cholerna czarna mafia zajmie się swoimi barankami i przestanie się wpi****lać w sprawy, które ich nie dotyczą.

poniedziałek, 9 lipca 2012

You got homo sapiens'd!

Zgodnie z daną sobie wcześniej obietnicą w czasie trwania Euro moja noga nie postała w stolicy. To była trafna decyzja - jeszcze po ostatnim meczu na Narodowym organizacja ruchu komunikacji miejskiej mogła przysporzyć o ból głowy takiego człowieka z lasu jak ja. 

Sama nie wiem, czy moje otoczenie robi się coraz dziwniejsze i bardziej denerwujące, czy też przepoczwarzam się w malkontenta, ale znów wyłuskuję z rzeczywistości sprawy drażniące. Obserwuję przejawy bezmyślnego egoizmu, złośliwości, chamstwa i lenistwa.
 
Przykład 1:
W moim kochanym rodzinnym Piasecznie jest skrzyżowanie. Nie ma w nim nic niezwykłego - wylotówka z centrum krzyżuje się z obwodnicą. Wylotówka jest jednokierunkowa, ma dwa pasy ruchu - lewy do skrętu w lewo, prawy do skrętu w prawo i jazdy prosto. Oczywiste, prawda? Cóż, nie dla wszystkich. No bo po co stać w kolejce dziesięciu samochodów skręcających w lewo, skoro na prawym pasie stoi tylko siedem samochodów, więc można podjechać bliżej świateł i wepchnąć się na chama? I co z tego, że ci na lewym pasie nie bardzo mają ochotę wpuszczać? Wystarczy stanąć po przekątnej tak, żeby zastawić tego z tyłu i już musi puścić. A że przy okazji blokuję kolejne siedem samochodów na prawym pasie i w efekcie czynię całą ulicę nieprzejezdną? Ulica to dżungla; jest wojna, więc i ofiary muszą być.
 
Przykład 2: 
W okolicy, w której mieszkam mamy cały jeden kosz na śmieci - stoi przy przystanku autobusowym. Śmietnik jest regularnie przepełniony. To nie jest absolutnie zarzut w kierunku służb - regularnie go opróżniają. Niestety nie zdaje się to na wiele, kiedy stale lądują tam worki śmieci z czyjegoś domu. Po co płacić za wywóz śmieci, skoro można skorzystać z darmowej wywózki z przystanku? Worek nie zmieścił się do kosza? Żaden problem, postawię obok. Oj, psy rozwlekły worek po okolicy, butelki po mleku walają się po chodniku? Gdyby służby częściej opróżniały kosz, nie byłoby problemu.
 
Mogłabym mnożyć, dzielić i dodawać przykłady takich cwaniaków "oszukujących system".
 
Trudno uwierzyć, że w dalszym ciągu jesteśmy przedstawicielami gatunku homo sapiens - człowieka myślącego. Myślenie nie jest już naszą mocną stroną, a już z pewnością nie jest nią myślenie perspektywiczne, o wyobraźni nie wspominając.
 
Nowy gatunek: homo ovis - człowiek-owca. Nazwa potoczna: baran.
 
Bardzo ciężko jest zachować tolerancyjną i życzliwą postawę wobec takiego gatunku. W poszukiwaniu ujścia dla negatywnych emocji z pogranicza socjopatii moja wyobraźnia podsunęła mi ciekawą projekcję. Przedstawiam Wam... SAPIENSMANA! Oto postać żywcem wyjęta ze świata Stana Lee; niemal komiksowa, zamaskowana, walcząca z przejawami egotyzmu, idiotyzmu i jeszcze kilku innych tyzmów. Jego cel nadrzędny: zmusić ludzi do myślenia.
 
Do supermocy SAPIENSMANA należy spychanie pieszych ze ścieżek rowerowych, wybijanie szyby w samochodach zastawiających podjazd dla niepełnosprawnych i wyrzucanie z autobusów ludzi słuchających muzyki bez słuchawek. Po interwencji SAPIENSMANA sąsiad wyrzucający worek śmieci do ulicznego kosza znajdzie własne odpady przerzucone z powrotem za płot, rozwleczone po własnym podwórku. SAPIENSMAN nie boi się rzucić telefonem, który zadzwoni komuś na widowni w czasie spektaklu.
 
Póki co SAPIENSMAN żyje tylko w mojej głowie, ku pokrzepieniu serc; kiedy zderzam się z głupotą, świństwem etc. wyobrażam sobie, co zrobiłby mój superbohater. Projekcja zamaskowanego mściciela bijącego bezczelne nastolatki po głowie obniża mi ciśnienie.
 
A może warto wprowadzić taki projekt w życie? Może każdy z nas może wesprzeć SAPIENSMANA, bez maski i peleryny, reagując na to, co się dzieje dookoła?
 
Zadanie domowe: 
Znaleźć lokalnego buraka, którego zachowanie lub zachowania przyprawiają nas o biała gorączkę i skłonić go do myślenia. 

wtorek, 5 czerwca 2012

Nie, nie spoko.

Gdybym była bogobojna, zawołałabym "Wielki Boże!". Ponieważ jestem ateistką, pozostaje mi staroświeckie acz wulgarne "Kurwa mać!".
 
Na 4 dni przed Euro postanowiliśmy wybrać się ze znajomymi do teatru. Pech chciał, że to Teatr Dramatyczny w Pałacu Kultury i Nauki. Dokładnie w centrum tego snu wariata, jakim obecnie jest udająca, że kocha futbol Warszawa. Samo dotarcie do Pałacu okolonego Strefą Kibica wymaga wytrwałości i suchego prowiantu. Stojąc 100 metrów od PKiN zrozumiałam, co czuli Szwedzi pod Jasną Górą - to miejsce przypomina twierdzę nie do zdobycia. 
Ale po kolei.
 
Dotarłam do Warszawy od strony Okęcia. Już na pętli tramwajowej służby prezentują swoją gotowość do tej największej w dziejach imprezy sportowej - wdeptuję w kałużę wymiocin. Mielę w ustach inne ateistyczne zwroty i wsiadam do tramwaju. Tramwaje są fajne. Tramwaje nie stoją w korkach i nie wjeżdżają w dziury i koleiny. Oczywiście nie są "menel-free", ale i tak wygrywają z autobusami.
 
Dojeżdżam do Dworca Centralnego, schodzę do podziemi. Chociaż ściany i sufity są odnowione, podłoga niezmiennie się lepi, zaś smrodek panuje ten sam, który pamiętam z 1993 roku, kiedy z dziadkami wybrałam się w pierwszą w życiu wielką podróż z tego przybytku rozkoszy zapachowych i wizualnych. Przedzieram się przez korytarze i wychodzę na powierzchnię. 
Widzę ją od razu.
Jest wielka. 
I fioletowa. 
Osławiona w mediach Strefa Kibica. Przechodzę na drugą stronę Emilii Plater, żeby rozeznać się w sytuacji. Na własne nieszczęście obracam się o 180 stopni i widzę wielki baner zakrywający fasadę Centralnego. 
FEEL LIKE AT HOME
Jasna cholera. 22 lata edukacji językowej. Rok spędzony na Wyspach. Kilkuletnia korespondencja z rodowitymi (i wykształconymi) Brytyjczykami. 
Wszystko psu w dupę.
 
Zawsze mnie uczyli, że mówi się "feel like home", a tu jakiś nieznany mi z nazwiska spec marketingowy posyła całą tę wiedzę do kanału. To odkrycie mnie przygnębia. Czego jeszcze źle mnie nauczono? Nie daję się jednak smutkowi. Czasem trzeba wykazać się pokorą, w końcu człowiek uczy się przez całe życie, prawda?
 
Powracam wzrokiem do Strefy Kibica i czuję nagłą słabość. Nigdy nie przepadałam za Warszawą, ale po raz pierwszy czuję, że obecność tutaj jest ponad moje siły. Drżącą ręką sięgam po papierosa i orientuję się, że w paczce grzechoczą mi ostatnie 4 sztuki. 
"We're gonna need a bigger packet", parafrazując klasykę kina grozy. Do spektaklu pozostało dużo czasu, więc decyduję się na spacer do Marszałkowskiej. 
Drugi błąd.
Wielki błąd. 
WIELBŁĄD.
 
Ogrodzenie Strefy Kibica biegnie jakieś 40 cm od krawężnika, za którym rozciąga się trawnik. A właściwie ex-trawnik, bo ktokolwiek chce przebyć odległość między stacją metra a dworcem musi przejść po tym pasie zieleni. Przychodzi mi do głowy, że cała ta impreza ma szanse się zwrócić, gdyby tylko zagonić strażników miejskich do wlepiania mandatów za deptanie trawy w tym miejscu. Chcąc nie chcąc dołączam do tłumu rozdeptującego błotnistożółte wspomnienie po trawniku.
 
Dochodzę do Marszałkowskiej, która na okoliczność budowy II linii metra chwilowo zamieniła się w wielki deptak, przecięty wzdłuż na pół fioletowym płotem. Zza płotu dobiega biały szum emitowany przez potężne głośniki - najwyraźniej trwa próba montażowa. Odczuwam falę współczucia dla sympatycznej skądinąd załogi hotelu Polonia, który znajduje się dokładnie naprzeciwko. Wchodzę do sklepu, kupuję papierosy, wychodzę - znów na fioletowy płot. Zauważam na płocie napis: "Creating history together". Obok po polsku: "Razem tworzymy przyszłość". No dobra, aż taka tępa z angielskiego nie jestem, "history" nie oznacza "przyszłość". Ale skoro ktoś tak to zinterpretował, zaczynam rozumieć, dlaczego momentami nadal tkwimy jedną nogą w średniowieczu - komuś po prostu podręczniki historii pomyliły się z literaturą futurystyczną.
 
No dobrze, czas iść do teatru. 
Wszystko pięknie, ale... którędy? 
Wydawało mi się, że będzie jakieś przejście do głównego wejścia, ale to byłoby zbyt proste. Robię wielkie koło Marszałkowską i Świętokrzyską, z powrotem do Emilii Plater. Tam udaje mi się wreszcie znaleźć wejście do środka. Popadam w euforię, która sprawia, że prawie spóźniam się na spektakl. 

Spektakl doskonały, ale wrażenia towarzyszące niezapomniane. Już wiem, że nie powtórzę numeru z wycieczką do stolicy naszego pięknego kraju do połowy lipca. 

I jeszcze jedno powiem na koniec. 
To, że organizacja tego wszystkiego wygląda, jak wygląda, jest wkurzające. Ale na myśl, że tak właściwie to nic nie będziemy z tego mieli, bo większość dochodów wyląduje w Szwajcarii i na kontach sponsorów, człowiek może się już tylko wkurwić. Nadchodzące mecze zamierzam oglądać na telewizorze marki LG, pić piwo Lech i soki Hortex, a jeśli najdzie mnie na fast food, wybiorę się do Burger Kinga.
 
Nie będę sponsorować tego burdelu.

środa, 25 kwietnia 2012

Opowieści z Szufladowa cz. 2

Nienawidzę, kiedy ludzie mówią mi, co mam robić. Są tacy, którzy usiłują kontrolować każdy mój ruch, a mnie to się nie podoba. Kiedy widzę takie próby kontroli, dłonie same zaciskają się w pięści, a anarchistyczny odłamek duszy wyje z wściekłości. Jak można tak decydować o cudzym życiu? Jak daleko pozwolimy wejść z butami w nasze życie? Jak wiele musi się wydarzyć, żebyśmy otworzyli wreszcie oczy?
Wczoraj już nie wytrzymałam. Nie mogłam pozwolić, by wielkie korporacje dyktowały mi, jak mam żyć. Podniosłam bunt.
Tak - zażyłam aspirynę, nie konsultując się z lekarzem lub farmaceutą.

Czy coś mi się stało w związku z tym?
Nie.
Dlaczego?
Bo wiedziałam, że aspirynę się łyka, a nie wpycha w ucho czy odbyt. Wiedziałam też, że powinnam wziąć jedną, góra dwie tabletki, a nie całe opakowanie.
Skąd to wiedziałam?
Zasadniczo... Dobre pytanie. Nie przypominam sobie, żeby w szkole kiedykolwiek odbyła się lekcja o tym, jak się bierze lekarstwa. Nigdy też nie czytałam ulotki dołączonej do pudełka aspiryny. Owszem - jeśli nie jestem pewna, czy syrop na kaszel powinnam łykać przed snem - sięgam po ulotkę. Ale czy naprawdę potrzebujemy komunikatu atakującego nas z prędkością karabinu maszynowego z ekranu telewizora?

Wydawałoby się, że nie. Wydawałoby się, że każdy rozsądnie myślący człowiek, który decyduje się wziąć lek na własną rękę, bez konsultacji lekarskiej, weźmie albo lek, który już zna, albo sięgnie po ulotkę właśnie. Czy naprawdę mamy tak duży odsetek ludzi głupich, że aspiryna może się zmienić w broń masowego rażenia?
I nie, i tak.
 
Oczywiście, wiemy wszyscy, że takie komunikaty, podobnie jak tekst "Ten produkt nie jest zabawką" na torebce foliowej i "Uwaga, gorące!" na kubku ze Starbucksa, są formą zabezpieczenia dla producenta. Zaczęło się - oczywiście - w USA, od pozwów przeciwko koncernom tytoniowym. Potem jakaś babcia kupiła kawę w McDonaldzie, wylała ją na siebie i pozwała restaurację za brak informacji, że kupiła gorący napój. I paradoksalnie - ci ludzie byli inteligentni. Umieli wykorzystać kruczki prawne, żeby się wzbogacić. System prawa cywilnego w Ameryce jest oparty na precedensie de iure, co oznacza, że każde zdarzenie precedensowe ma odbicie w wyrokach wydawanych w przyszłości. W praktyce - jeśli pani oblała się kawą, bo nikt pani nie powiedział, że jest gorąca, i przyznano jej z tego tytułu odszkodowanie, to jeśli ktoś pół wieku później udławi się pudełkiem po pizzy, bo zabrakło ostrzeżenia, że opakowanie nie jest jadalne, sąd wyda wyrok obciążający producenta (u nas takie prawo zasadniczo nie funkcjonuje, ale ponieważ żyjemy w globalnej wiosce i produkty sprzedawane na terenie Polski nierzadko są dostępne we wszystkich częściach świata, producenci wprowadzili standaryzację w ramach profilaktyki, na wypadek, gdyby i u nas zaczęły obowiązywać precedensy de iure). Z tej racji dochodzi do absurdów takich, jak ostrzeżenie "Uwaga, produkt nie służy do spania" na lodówce czy "Produkt dekoracyjny nie nadający się do spożycia" na sadzonce drzewa, ale jeśli zaczniemy być pobłażliwi - gdzie będzie granica? No bo z prawnego punktu widzenia jaka jest różnica między napisem "Uwaga, pudełko, w którym dostarczana jest pizza, nie nadaje się do spożycia" a napisem "Uwaga, produkt łatwopalny" na butelce odświeżacza powietrza? Czy rzeczywiście możemy sobie pozwolić na wyznaczanie tej granicy na podstawie rozsądku i ogólnie przyjętych zachowań?  

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie doszukiwała się drugiego dna i nawiązań do innych dziedzin życia. Dlatego uważam, że takie opisy są ogłupiające (zwalniają z myślenia i wyobraźni), a także zaprzeczające prawom natury. A konkretnie temu najważniejszemu, najbardziej rozpowszechnionemu na świecie prawu, które najwyraźniej nie obowiązuje tylko ludzi i zwierząt przez nich hodowanych - prawu selekcji naturalnej. Zapomnieliśmy przy tym, że to właśnie dobór naturalny i umiejętności adaptacyjne są głównymi motorami rozwoju gatunku. Innymi słowy - na siłę zatrzymaliśmy ewolucję.
A kto powiedział, że nasza ewolucja się zakończyła? Że jesteśmy gatunkiem tak rozwiniętym, że lepsi już nie będziemy? Na moje oko, jedyną grupą, która tak mówi, są spece od BHP.
 
Spece od BHP charakteryzują się tym, że nie pochodzą od małpy. Oni spadli na ziemię razem z deszczem. Upadek musiał być tak bolesny, że teraz stają na rzęsach i dokonują niemożliwego, aby uchronić cała ludzkość przed bólem i śmiercią. Jestem przekonana, że jeśli wczytamy się w przepisy dotyczące bezpieczeństwa i higieny pracy, znajdziemy tam zapis zakazujący śmierci w miejscu pracy.
 
Mam wrażenie, że ktoś tu nie uważał na lekcjach biologii, kiedy pani nauczycielka opowiadała o układzie nerwowym człowieka. Jednym z jego elementów są receptory, które przewodzą informację o zagrożeniu i potencjalnych uszkodzeniach do mózgu, dając mu możliwość reakcji i zapobiegnięcia dalszym uszczerbkom. Ta informacja jest zawarta właśnie w bólu - po to w ogóle go mamy. Co się stanie, kiedy zamiast adaptować się do warunków panujących wokół, decydujemy się eliminować rzeczone warunki? To proste! Zostaniemy zjedzeni! Wyginiemy, tak jak ichtiozaury i ptaki dodo. Ustąpimy miejsca tym, którzy potrafią dostosować się do prawa doboru naturalnego i nie próbują naruszać świętej zasady, według której przetrwają najlepsi. Będziemy chronić najsłabsze jednostki szeregiem ustaw i przepisów, a tymczasem szczury uodpornią się na trutkę. Będziemy łykać tabletki przeciwbólowe, a tymczasem rekiny wyposażą się w rogi mogące przeciąć sieci. Żarówki będą wymieniać tylko wyszkoleni specjaliści w odzieży ochronnej, a wielkie kotowate nauczą się pływać. Będziemy trzymać nasze pudle i yorki w domach i schroniskach, aż wykształcą potężne zębiska i możliwość krzyżowania się z krowami i w końcu nas zjedzą.

Mój postulat w dniu dzisiejszym brzmi: usuńmy te durne nalepki ostrzegawcze i pozwólmy Darwinowi działać.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Ojczysto! Oj, czysto!

Ciekawostka z Wikipedii - według UNESCO ponad połowa z 6000 języków świata jest zagrożona zanikiem w ciągu 2-3 pokoleń. Od 1950 roku zaniknęło ok. 250 języków.
 
Dziś, kiedy słuchałam ludzi rozmawiających w mojej obecności, odniosłam wrażenie, że język polski jest na liście zagrożonych wymarciem. I o ile nie dziwi mnie ubogie słownictwo dzieciaków z gimnazjum (nie mam, niestety, szczególnie dobrej opinii o poziomie szkolnictwa po reformie), tak coraz częściej zauważam zanik języka u ludzi wykształconych, reprezentujących pewien status i - jak mogłoby się wydawać - inteligentnych.
 
Studiowałam przez chwilę polonistykę i chociaż nie zdarzyło mi się dokończyć studiów, coś tam mi w łepetynie zostało i pamiętam jeszcze coś takiego, jak kryteria poprawności językowej, które - jak sama nazwa wskazuje - mają za zadanie ocenić, czy to, co mówimy (i piszemy) jest prawidłowe i może być używane. Istnieje kryterium wystarczalności, które pozwala na użycie nowego słowa z braku lepszego odpowiednika w języku już istniejącym. Bardzo sensowne kryterium, logiczne, a jeśli ma się tak pięknie neologiczną głowę jak na przykład Katarzyna Nosowska - pozwala tworzyć nowe twory językowe, które są zrozumiałe i poprawne. Jednocześnie to kryterium bardzo potrzebne - dzięki niemu mamy w polszczyźnie takie słowa jak "komputer", "sponsor" czy "biznes".
 
No właśnie. Biznes.
Nic tak nie gwałci poprawności językowej jak środowisko biznesowe.
 
Przyjęło się stosowanie rozmaitych naleciałości, głównie z języka angielskiego. Wszędzie teraz jesteśmy (pozwólcie, że zachowam pisownię fonetyczną) "czardżowani", a kiedy nie uda nam się rozwiązać jakiegoś "kejsu", nasz przełożony daje nam "fidbek". Jasne, do pewnego stopnia jest to zrozumiałe. Jest to slang, język przynależny pewnej lokalnej społeczności, jaką jest miejsce pracy. Ale na litość boską, jest granica pomiędzy slangiem biznesowym a zwykłym językowym wieśniactwem! Wszystkie nazwy miesięcy w języku polskim są proste i powszechnie używane, więc po co używać zwrotów angielskich, jeszcze nieszczęśliwie spolszczanych? Gdzie w kalendarzu znajdę "ostatni tydzień septembra"? ZA-DA-NIE - proste, trzysylabowe słowo, nie ma w nim nawet pułapki logopedycznej w postaci głoski R czy szeleszczących SZ i CZ, więc czemu nazywać to "czelendżem"? Bardzo chętnie dostarczę dane, ale nie będę nic "deliwerować". A co jeszcze ważniejsze - kiedy się cieszę, to się cieszę. A nie "endżojuję".
 
Co to są w ogóle za pomysły? Co sprawia, że ludzie decydują się mówić w ten sposób? Gdzie się podziała jakakolwiek kultura języka, co z innymi kryteriami poprawności językowej, takimi jak kryterium estetyczne czy narodowe? I wreszcie - jak ci ludzie w ogóle pozdawali maturę?!

Temu, kto odpowie mi na te pytania, obiecuję dużo lajków na fejsie.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Opowieści z Szufladowa cz. 1

[Niestety, w ostatnich dniach zabrakło mi sił i czasu na produkowanie bloga. Na szczęście mam trochę tekstów napisanych poniekąd do szuflady, więc od czasu do czasu będę uzupełniać bieżące wpisy czymś z mojego archiwum.
Dzisiaj zatem nieco z przeszłości.]

Pracowity weekend. Bardzo pracowity. Potrzeba naprawdę ogromnej wytrwałości i hartu ducha, żeby tak spać do 13. A jeszcze więcej silnej woli, by po takim spaniu zrobić jeszcze coś konstruktywnego. Ale udało się. Wysprzątałam mieszkanie i przedsięwzięłam (ostatnio moje ulubione słowo) kroki, żeby zapobiec tworzeniu się dalszego chaosu. Moja największa słabość - zmywanie naczyń. Kiedy zaglądam do kuchni po jakimś większym żarciu - zaczynam składać modły do wszelkich znanych mi bóstw o metr kwadratowy powierzchni mieszkaniowej, gdzie zmieściłaby się zmywarka. Tak, ze wszystkich wynalazków ostatniego stulecia zmywarka zajmuje w moim sercu bardzo szczególne miejsce. W kategorii AGD jedynym kandydatem godnym rywalizacji ze zmywarką jest suszarka bębnowa, dzięki której nie tylko pranie schnie w półtorej godziny, ale też nie trzeba potem prasować.
 
Stanowczo nie doceniamy pewnych wynalazków. Istnieje tyle wspaniałych rzeczy stworzonych po to, by oszczędzać nasz czas, że aż czasem żal, że nie mamy czasu się nad nimi zastanowić. Ot - paradoks XXI wieku. Jak to możliwe, że kiedyś, kiedy pranie zajmowało pół dnia, nie istniały zmywarki, nie było telefonów komórkowych, pilotów do garażu ludzie mieli więcej czasu dla siebie niż dzisiaj, kiedy wszystko odbywa się w ułamkach sekund za sprawą naciśnięcia guzika? A naszej uwagi jest coraz mniej i mniej...
 
Pamiętacie, jak w telewizji były tylko trzy kanały: Program Pierwszy, Program Drugi i Wyłączony Telewizor? Można było obejrzeć Teatr Telewizji na Jedynce, Panoramę na Dwójce albo nie oglądać wcale. Koniec. A teraz mamy 700 kanałów. Jak w tej reklamie, wszystko walczy o naszą uwagę. Zapominamy przy tym, że nasz mózg ma mimo wszystko ograniczoną pojemność. Postrzegam naszą uwagę jako tort. Kiedy całą swoją uwagę poświęcamy jednej sprawie czy osobie - jest jej dużo, zapamiętujemy wszystko, skupiamy się na sprawie. Im więcej rzeczy zaprząta naszą uwagę, tym mniejsze są kawałki tego tortu. Wreszcie dochodzi do tego, że wszystko dookoła dostaje po tak symbolicznym kawałku tortu, że wstyd się potem nawet oblizać. I tak się przyzwyczailiśmy do krojenia tortu za pomocą tarki do sera, że kiedy już ktoś poświęci nam więcej swojej uwagi - niech to będzie chociażby odrzucenie rozmowy telefonicznej w czasie spotkania - zaczynamy czuć się nieswojo. Jak nieswojo? Ostatnio zostałam zmierzona bardzo podejrzliwym spojrzeniem, kiedy w czasie rozmowy z koleżanką właśnie to zrobiłam - odrzuciłam rozmowę i wyciszyłam telefon. Pomyślałam, że chyba coś przegapiłam i nagle obudziłam się w świecie, gdzie wykazując podstawy dobrego wychowania w zamian dostajesz dziwne spojrzenia otoczenia. Co w tym dziwnego, że jak rozmawiam z Tobą, to rozmawiam z Tobą i nie po to umawiam się z Tobą na kawę, żeby połowę czasu spędzonego z Tobą spędzić de facto z kimś innym za pomocą GSM? Od czego, do cholery mamy pocztę głosową? Nie wspominając już o moim absolutnie "ulubionym" wynalazku - rozmów oczekujących. Rozmawiamy z kimś w najlepsze i nagle słyszymy piknięcie - ktoś próbuje się do nas dodzwonić i czeka na drugiej linii, aż skończymy. I nagle stajemy się jurorem w konkursie na ulubieńca publiczności.
Na czym polega konkurs na ulubieńca publiczności?
Wyobraźmy sobie taką scenę:
Rozmawiamy ze swoją przyjaciółką, w pewnym momencie ona przerywa i mówi: Wiesz co, poczekaj chwilę, ktoś dzwoni na drugiej linii. Więc grzecznie czekamy na linii, podczas gdy ona odbiera drugi telefon. Po chwili wraca do nas ze słowami: Przepraszam, ale muszę kończyć, mam ważną rozmowę. Mówimy, że ok, że zadzwonimy później i odkładamy słuchawkę nie myśląc o tym, że w chwili, kiedy nasza przyjaciółka postanowiła odebrać telefon od kogoś innego – przegraliśmy jej czas nam poświęcony w konkursie na ulubieńca publiczności. I tak się do tego przyzwyczailiśmy, że nie zwracamy już na to uwagi.
 
Brakuje nam chyba jakiegoś zbioru reguł dobrego wychowania uwzględniającego obecność telefonii komórkowej w naszym życiu. Nie mówię już o odbieraniu telefonów w miejscach takich jak kino czy teatr - to już jest przekroczenie granicy między brakiem kultury osobistej i zwykłym buractwem. Komu zdarzyło się kiedyś być na imprezie, gdzie wszyscy siedzący przy stole nagle wyciągają telefony komórkowe i zaczynają stukać SMSy? Albo być świadkiem piętnastominutowej rozmowy, którą słyszymy tylko z jednej strony, kiedy koleżanka podczas pogawędki przy kawie postanawia odebrać telefon i zamiast zamknąć rozmowę w trzech zdaniach zaczyna nadawać do słuchawki? Ot - kolejny przykład konkursu na ulubieńca publiczności.
Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jakie to kłopotliwe, dopóki sami nie zostaną postawieni w takiej sytuacji.
 
Znów odzywa się we mnie stetryczały melancholik, ale tęsknię za czasami, kiedy opcje były dwie: albo byłam w domu i odebrałam telefon, albo nie było mnie w domu i nawet nie miałam świadomości, że ktoś próbuje się do mniedodzwonić. Czasem w ramach nostalgii (i chęci manifestacji własnych części człowieczych) po prostu zostawiam telefon w domu. Oczywiście - potem mam pełen zapis wszystkich, którzy próbowali się do mnie dodzwonić, zostawili mi wiadomości głosowe czy tekstowe. Odczytuję, odsłuchuję, nie oddzwaniam, chyba, że wiem, że sprawa jest gardłowa.
 
Hm... znów dałam się ponieść i zamiast chwalić wynalazki ułatwiające nam życie wieszam psy na tych niewłaściwych. A przecież gdyby nie dobra ostatniego stulecia nie mogłabym nawet tworzyć moich epistoł. Nie mogłabym rozwijać mojej miłości do filmu. I nie mogłabym dokarmiać mojej mentalnej biegunki.
Mentalna biegunka - moje nowe hobby.
No, może nie takie znów nowe.
 
Odkryłam w sobie ogromne pokłady ciekawości świata. Dowiaduję się ciekawostek absolutnie niepotrzebnych mi w życiu codziennym (no, może nieźle służą nawiązaniu rozmowy na imprezie, ale na tym koniec). Na przykład: czy wiedzieliście, że nasza fantastyczna góra śmiecia w Łubnej wznosi się na taką samą wysokość jak najwyższy punkt Bornholmu? Albo że wskutek rozmaitych burz dziejowych przyjęło się, że pechowym dniem jest piątek trzynastego, podczas, gdy tak naprawdę ten pechowy dzień powinien przypadać w niedzielę dwudziestego drugiego? Albo że najpopularniejszy karabinek snajperski Springfield M21 z pełnym osprzętem, celownikiem optycznym i pełnym magazynkiem waży 6,5 kg?
To jest właśnie moja biegunka mentalna. Najlepsze jest to, że dzięki tej sraczce mam +10 do elokwencji i rosnę w cudzych oczach.
 
Fajnie jest być dużym w cudzych oczach.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Brzydkie słowo na P.

Znów to samo. Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa zostałam zgwałcona przez dźwięk budzika. Przeżułam przekleństwo, nic już sobie nie robiąc z poczynionego kiedyś postanowienia, że poniedziałki należy lubić, bo stanowią jedną siódmą życia, a jednocześnie są przeciwwagą, która sprawia, że piątki są takie milusie. Po prostu nie da się lubić poniedziałku.
 
Od momentu odtrąbienia pobudki do chwili, w której faktycznie podniosłam się do pionu, minęła godzina. To mój rekord, zwykle „jeszcze pięć minut” trwa nie dłużej niż pół godziny. Może to kwestia dzisiejszej pogody? Może spędziłam weekend wręcz zbyt leniwie? A może perspektywa ciężkiego tygodnia? Nie wiem, ale kiedy wreszcie się podniosłam, przez krótką chwilę miałam ochotę się rozpłakać i zanurkować z powrotem w poduszki. Oczywiście nie mogłam sobie na to pozwolić, bo już byłam spóźniona. Błyskawiczna wizyta w łazience, ograniczona do czynności niezbędnych, transformacja ze stanu szlafrokowego w stan roboczy, atak na włosy. Cholerne włosy… Przy takiej wilgoci w powietrzu mogłabym nie robić z nimi nic, ale przyzwoitość każe jakkolwiek o nie zadbać.
 
Gwoli wyjaśnienia – moja fryzura jest nie do okiełznania. W zależności od humoru, włosy prostują się lub kręcą, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Mogę uzyskać władzę nad nimi jedynie za pomocą suszarki, prostownicy, grubej szczotki i rozmaitej chemii w ilości wystarczającej do wysadzenia w powietrze średniej wielkości mrowiska.
 
Dlaczego w procesie ewolucji człowiek nie stracił futra też na głowie? Nie byłoby prościej, gdybyśmy wszyscy byli łysi? Obyłoby się bez wszawicy, łupieżu i czeskiego piłkarza.
Nie, to za ciężkie przemyślenia na poniedziałkowy poranek.
 
Ogarnęłam się do końca i uzbrojona w parasolkę ruszyłam na podbój rzeczywistości.
Poniedziałku się nie przeżywa, poniedziałek można co najwyżej przetrwać.

Później napiszę więcej.

piątek, 13 kwietnia 2012

Mimo odwłoku za biurkiem, obecności podmiotu lirycznego nie stwierdzono.

Piątek. Piąteczek. Piątunio.
I co z tego, skoro nad ranem siła grawitacyjna mojego łóżka wzrasta dziesięciokrotnie, a dźwięk budzika uruchamia zainstalowane w pościeli systemy grzewcze, które przestawiają temperaturę z Całkiem Przyjemnej na Absolutnie Cudowną. Oprócz tego uruchamia się aplikacja Mięciutka Poduszka i projekcja Jaka Ta Sypialnia Jest Przytulna. Kiedy już udaje się wydostać z sideł wzmocnionej grawitacji i wszystkich tych zasieków łóżkowych, uruchamia się awaryjny system Świat Jest Okrutny. Jeśli mimo wszystko uda mi się wydostać, system prawie na pewno będzie próbował wszczepić mi wirusa Chrzanić To, Wezmę Dzień Na Żądanie.
 
Dziś udało się przebić przez te fortyfikacje, ale nie wyszłam z tego w pełni cało – pozostała mi zadra w postaci refleksji o czasie. Po co komu czas? Czy nie prościej i nie lepiej byłoby żyć według własnego poczucia pory i dnia? Czy człowiek nie funkcjonowałby lepiej w chwilach wyznaczonych przez cykl organizmu a nie według szeroko pojętych norm czasowych wymuszających pracę i sen w godzinach od-do? I po co nam w ogóle kalendarz? Czy używamy go do czegokolwiek poza ustalaniem terminów spotkań i celebracji urodzin i innych rocznic? Przecież czas jest umowny, nawet bardziej umowny niż system monetarny. Kalendarz zmieniał się tyle razy w historii, nawet dzisiaj korzystamy z różnego datowania (przy okazji – najlepsze życzenia wielkanocne dla wszystkich czytelników wyznania prawosławnego). Rok Majów miał 260 dni. Rzymianie obchodzili rok przestępny do trzy lata. Podobnie sprawa miała się z jednostkami czasu – liczono na przykład godziny od wschodu do zachodu słońca, w związku z czym w zależności od pory roku godziny trwały dłużej bądź krócej. Gdzieś czytałam, że kiedyś godzina miała też 100 minut.
 
O co więc ten cały zamęt? Czy nie lepiej byłoby żyć według jedynego słusznego zegara – biologicznego? Tego, który podpowiada nam, kiedy jeść, a kiedy spać, a w zderzeniu z tym ogólnie przyjętym sprawia, że wariujemy, bo każą nam pracować, kiedy chce nam się spać. A i pić wódki przed „przyzwoitą” godziną nie uchodzi. Do tego jeszcze ta pierniczona zmiana czasu dwa razy w roku – co to w ogóle za pomysł? Jaka to oszczędność prądu, skoro i tak w okolicach zmiany czasu zużywamy go więcej przez czajniki i ekspresy, bo bez kawy ani rusz?
 
Dochodzę do wniosku, że funkcjonujemy według absurdalnych zasad.
Podobne zresztą mam przemyślenia odnośnie tzw. Savoir-vivre. Kultura nie pozwala nam teraz ulżyć organizmowi w towarzystwie. Co to za historia w ogóle? Jak byliśmy mali i przyjmowaliśmy tylko półpłynne pokarmy, mama brała nas po posiłku na ręce i poklepywała, aż nam się odbiło. Teraz, kiedy nasza dieta jest znacznie bardziej zróżnicowana i znacznie mniej zdrowa, a tryb życia stresujący, a więc wzdęciogenny, nie wolno nam sobie ulżyć, w żadną stronę.
Rodzi się we mnie bunt.
Precz z zegarem i kalendarzem.
A skoro już przy tym jesteśmy – precz z Espumisanem.

środa, 11 kwietnia 2012

Czyli do każdego posta musi być jeszcze tytuł, tak?

Po powrocie do pracy zastałam na biurku dwa pudełka ptasiego mleczka, sękacz i paczkę paluszków. To było bardzo miłe. Co oczywiście nie zmienia faktu, że po kilku dniach spokoju, śmiechu i dialogów oderwanych z impetem wyrżnęłam o rzeczywistość. Cóż było robić - in kawa veritas, parujący kubek w garść i do boju. Odpuściłam sobie tradycyjną poranną prasówkę, bo wszystko, co mają dziś do powiedzenia media to historie z wczorajszych rocznic. Nie wiem, ile tak można o jednym wciąż i wciąż. O dwóch właściwie, bo między wierszami od czasu do czasu przeciśnie się jeszcze pionierka w pchnięciu dzieckiem o próg Katarzyna W. Obu tych tematów mam dość, a nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żeby nasze media podjęły jakikolwiek inny.
 
Od pewnego czasu mam wrażenie, że trwa jakaś niepisana konkurencja polegająca na tym, kto najbardziej wyeksploatuje dany temat. Co jeszcze można powiedzieć? Ilu jeszcze zwrotów w śledztwie będziemy świadkami? Gdybym była bardziej podejrzliwa doszłabym do wniosku, że istnieje umowa między rządem i mediami, na mocy której czwarta władza zagłusza pierdołami to, co czynią pierwsza z drugą. Że może cała ta historia z Madzią jest rozpompowywana do olbrzymich rozmiarów, żeby ludzi zająć czymś innym niż reformy emerytur. Że pokazuje się grupkę tych najbardziej oszołomionych, domagających się zbawienia od Jarosława, żeby pokazać, jak straszna jest alternatywa od Donalda T., który - jak zaczynam się przekonywać - ma coraz gorsze pomysły na reperowanie tego naszego okólnika.
Takie paranoidalne teorie są za poważne na mój rozumek, dlatego wolę zwyczajnie trzymać się z daleka i szukać prostszych rozrywek.
Na przykład pójść do kina na "Igrzyska śmierci". Albo "Titanica 3D". 

wtorek, 10 kwietnia 2012

3, 2, 1

Poświąteczny wtorek. Próbuję wyjść z przeziębienia, które przypałętało się do mnie w czasie wielkanocnego wypadu w Polskę, więc zrobiłam sobie wagary z pracy. Zaczęłam żałować tej decyzji piętnaście minut po włączeniu telewizora - zapomniałam, że dzisiaj dziesiąty kwietnia. Cicha nadzieja na spędzenie dnia pod kocem, przed telewizorem, podjadając resztki ze Świąt uleciała z gwizdem. Rzadko jestem w stanie tolerować to, co podaje telewizja, ale dziś padnie chyba rekord. Na szczęście nie jestem przywiązana do telepudełka, więc bez poczucia straty zabarykadowałam się w sypialni z kawą, chusteczkami i laptopem. Po dwugodzinnej drzemce i półgodzinnym szwendaniu się po internecie przypomniałam sobie, że chorowanie jest nudne. Owszem, zazwyczaj człowiek się wysypia, może się z czystym sumieniem porozpieszczać kulinarnie i nadrobić zaległości książkowo-filmowe. Mój problem polega na tym, że po świątecznej przerwie jestem wyspana i porozpieszczana kulinarnie, a zaległości książkowych i filmowych nie mam. 
Co by tu...? 
K i Z, ważne osoby w moim życiu, namawiają mnie do założenia bloga, ale ja nie wiem, o czym miałby traktować. Parafrazując Nosowską, blog musi posiadać treść. Piszę od czasu do czasu różne rzeczy, ale to moje grafomaństwo nie ma żadnego charakteru, za każdym razem wpada mi inny temat. Mogłabym pisać o kinie właśnie, bo to mój konik, ale z racji własnego założenia, że krytyka jest zawsze subiektywna i nie należy się kierować cudzymi opiniami w budowaniu własnego gustu, pisząc o kinie byłabym hipokrytką. Mogłabym pisać o polityce, ale to temat męczący i denerwujący. Mogłabym pisać o tym, jak śmiesznie pracuje się w korporacji, ale takie rzeczy ponoć mogą nieść skutki uboczne w postaci wypowiedzenia. Na poezji się nie znam, zdjęć robić nie umiem, dzieci nie mam, nie nadążam za modą, w tyle mam hipsterów i Grycanki, a moje porady kulinarne wywołałyby interwencję dziennikarzy z TVN Uwaga. 
Chyba będę musiała próbować opisywać swoje rzeczywistości. 
No, to start.