środa, 25 kwietnia 2012

Opowieści z Szufladowa cz. 2

Nienawidzę, kiedy ludzie mówią mi, co mam robić. Są tacy, którzy usiłują kontrolować każdy mój ruch, a mnie to się nie podoba. Kiedy widzę takie próby kontroli, dłonie same zaciskają się w pięści, a anarchistyczny odłamek duszy wyje z wściekłości. Jak można tak decydować o cudzym życiu? Jak daleko pozwolimy wejść z butami w nasze życie? Jak wiele musi się wydarzyć, żebyśmy otworzyli wreszcie oczy?
Wczoraj już nie wytrzymałam. Nie mogłam pozwolić, by wielkie korporacje dyktowały mi, jak mam żyć. Podniosłam bunt.
Tak - zażyłam aspirynę, nie konsultując się z lekarzem lub farmaceutą.

Czy coś mi się stało w związku z tym?
Nie.
Dlaczego?
Bo wiedziałam, że aspirynę się łyka, a nie wpycha w ucho czy odbyt. Wiedziałam też, że powinnam wziąć jedną, góra dwie tabletki, a nie całe opakowanie.
Skąd to wiedziałam?
Zasadniczo... Dobre pytanie. Nie przypominam sobie, żeby w szkole kiedykolwiek odbyła się lekcja o tym, jak się bierze lekarstwa. Nigdy też nie czytałam ulotki dołączonej do pudełka aspiryny. Owszem - jeśli nie jestem pewna, czy syrop na kaszel powinnam łykać przed snem - sięgam po ulotkę. Ale czy naprawdę potrzebujemy komunikatu atakującego nas z prędkością karabinu maszynowego z ekranu telewizora?

Wydawałoby się, że nie. Wydawałoby się, że każdy rozsądnie myślący człowiek, który decyduje się wziąć lek na własną rękę, bez konsultacji lekarskiej, weźmie albo lek, który już zna, albo sięgnie po ulotkę właśnie. Czy naprawdę mamy tak duży odsetek ludzi głupich, że aspiryna może się zmienić w broń masowego rażenia?
I nie, i tak.
 
Oczywiście, wiemy wszyscy, że takie komunikaty, podobnie jak tekst "Ten produkt nie jest zabawką" na torebce foliowej i "Uwaga, gorące!" na kubku ze Starbucksa, są formą zabezpieczenia dla producenta. Zaczęło się - oczywiście - w USA, od pozwów przeciwko koncernom tytoniowym. Potem jakaś babcia kupiła kawę w McDonaldzie, wylała ją na siebie i pozwała restaurację za brak informacji, że kupiła gorący napój. I paradoksalnie - ci ludzie byli inteligentni. Umieli wykorzystać kruczki prawne, żeby się wzbogacić. System prawa cywilnego w Ameryce jest oparty na precedensie de iure, co oznacza, że każde zdarzenie precedensowe ma odbicie w wyrokach wydawanych w przyszłości. W praktyce - jeśli pani oblała się kawą, bo nikt pani nie powiedział, że jest gorąca, i przyznano jej z tego tytułu odszkodowanie, to jeśli ktoś pół wieku później udławi się pudełkiem po pizzy, bo zabrakło ostrzeżenia, że opakowanie nie jest jadalne, sąd wyda wyrok obciążający producenta (u nas takie prawo zasadniczo nie funkcjonuje, ale ponieważ żyjemy w globalnej wiosce i produkty sprzedawane na terenie Polski nierzadko są dostępne we wszystkich częściach świata, producenci wprowadzili standaryzację w ramach profilaktyki, na wypadek, gdyby i u nas zaczęły obowiązywać precedensy de iure). Z tej racji dochodzi do absurdów takich, jak ostrzeżenie "Uwaga, produkt nie służy do spania" na lodówce czy "Produkt dekoracyjny nie nadający się do spożycia" na sadzonce drzewa, ale jeśli zaczniemy być pobłażliwi - gdzie będzie granica? No bo z prawnego punktu widzenia jaka jest różnica między napisem "Uwaga, pudełko, w którym dostarczana jest pizza, nie nadaje się do spożycia" a napisem "Uwaga, produkt łatwopalny" na butelce odświeżacza powietrza? Czy rzeczywiście możemy sobie pozwolić na wyznaczanie tej granicy na podstawie rozsądku i ogólnie przyjętych zachowań?  

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie doszukiwała się drugiego dna i nawiązań do innych dziedzin życia. Dlatego uważam, że takie opisy są ogłupiające (zwalniają z myślenia i wyobraźni), a także zaprzeczające prawom natury. A konkretnie temu najważniejszemu, najbardziej rozpowszechnionemu na świecie prawu, które najwyraźniej nie obowiązuje tylko ludzi i zwierząt przez nich hodowanych - prawu selekcji naturalnej. Zapomnieliśmy przy tym, że to właśnie dobór naturalny i umiejętności adaptacyjne są głównymi motorami rozwoju gatunku. Innymi słowy - na siłę zatrzymaliśmy ewolucję.
A kto powiedział, że nasza ewolucja się zakończyła? Że jesteśmy gatunkiem tak rozwiniętym, że lepsi już nie będziemy? Na moje oko, jedyną grupą, która tak mówi, są spece od BHP.
 
Spece od BHP charakteryzują się tym, że nie pochodzą od małpy. Oni spadli na ziemię razem z deszczem. Upadek musiał być tak bolesny, że teraz stają na rzęsach i dokonują niemożliwego, aby uchronić cała ludzkość przed bólem i śmiercią. Jestem przekonana, że jeśli wczytamy się w przepisy dotyczące bezpieczeństwa i higieny pracy, znajdziemy tam zapis zakazujący śmierci w miejscu pracy.
 
Mam wrażenie, że ktoś tu nie uważał na lekcjach biologii, kiedy pani nauczycielka opowiadała o układzie nerwowym człowieka. Jednym z jego elementów są receptory, które przewodzą informację o zagrożeniu i potencjalnych uszkodzeniach do mózgu, dając mu możliwość reakcji i zapobiegnięcia dalszym uszczerbkom. Ta informacja jest zawarta właśnie w bólu - po to w ogóle go mamy. Co się stanie, kiedy zamiast adaptować się do warunków panujących wokół, decydujemy się eliminować rzeczone warunki? To proste! Zostaniemy zjedzeni! Wyginiemy, tak jak ichtiozaury i ptaki dodo. Ustąpimy miejsca tym, którzy potrafią dostosować się do prawa doboru naturalnego i nie próbują naruszać świętej zasady, według której przetrwają najlepsi. Będziemy chronić najsłabsze jednostki szeregiem ustaw i przepisów, a tymczasem szczury uodpornią się na trutkę. Będziemy łykać tabletki przeciwbólowe, a tymczasem rekiny wyposażą się w rogi mogące przeciąć sieci. Żarówki będą wymieniać tylko wyszkoleni specjaliści w odzieży ochronnej, a wielkie kotowate nauczą się pływać. Będziemy trzymać nasze pudle i yorki w domach i schroniskach, aż wykształcą potężne zębiska i możliwość krzyżowania się z krowami i w końcu nas zjedzą.

Mój postulat w dniu dzisiejszym brzmi: usuńmy te durne nalepki ostrzegawcze i pozwólmy Darwinowi działać.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Ojczysto! Oj, czysto!

Ciekawostka z Wikipedii - według UNESCO ponad połowa z 6000 języków świata jest zagrożona zanikiem w ciągu 2-3 pokoleń. Od 1950 roku zaniknęło ok. 250 języków.
 
Dziś, kiedy słuchałam ludzi rozmawiających w mojej obecności, odniosłam wrażenie, że język polski jest na liście zagrożonych wymarciem. I o ile nie dziwi mnie ubogie słownictwo dzieciaków z gimnazjum (nie mam, niestety, szczególnie dobrej opinii o poziomie szkolnictwa po reformie), tak coraz częściej zauważam zanik języka u ludzi wykształconych, reprezentujących pewien status i - jak mogłoby się wydawać - inteligentnych.
 
Studiowałam przez chwilę polonistykę i chociaż nie zdarzyło mi się dokończyć studiów, coś tam mi w łepetynie zostało i pamiętam jeszcze coś takiego, jak kryteria poprawności językowej, które - jak sama nazwa wskazuje - mają za zadanie ocenić, czy to, co mówimy (i piszemy) jest prawidłowe i może być używane. Istnieje kryterium wystarczalności, które pozwala na użycie nowego słowa z braku lepszego odpowiednika w języku już istniejącym. Bardzo sensowne kryterium, logiczne, a jeśli ma się tak pięknie neologiczną głowę jak na przykład Katarzyna Nosowska - pozwala tworzyć nowe twory językowe, które są zrozumiałe i poprawne. Jednocześnie to kryterium bardzo potrzebne - dzięki niemu mamy w polszczyźnie takie słowa jak "komputer", "sponsor" czy "biznes".
 
No właśnie. Biznes.
Nic tak nie gwałci poprawności językowej jak środowisko biznesowe.
 
Przyjęło się stosowanie rozmaitych naleciałości, głównie z języka angielskiego. Wszędzie teraz jesteśmy (pozwólcie, że zachowam pisownię fonetyczną) "czardżowani", a kiedy nie uda nam się rozwiązać jakiegoś "kejsu", nasz przełożony daje nam "fidbek". Jasne, do pewnego stopnia jest to zrozumiałe. Jest to slang, język przynależny pewnej lokalnej społeczności, jaką jest miejsce pracy. Ale na litość boską, jest granica pomiędzy slangiem biznesowym a zwykłym językowym wieśniactwem! Wszystkie nazwy miesięcy w języku polskim są proste i powszechnie używane, więc po co używać zwrotów angielskich, jeszcze nieszczęśliwie spolszczanych? Gdzie w kalendarzu znajdę "ostatni tydzień septembra"? ZA-DA-NIE - proste, trzysylabowe słowo, nie ma w nim nawet pułapki logopedycznej w postaci głoski R czy szeleszczących SZ i CZ, więc czemu nazywać to "czelendżem"? Bardzo chętnie dostarczę dane, ale nie będę nic "deliwerować". A co jeszcze ważniejsze - kiedy się cieszę, to się cieszę. A nie "endżojuję".
 
Co to są w ogóle za pomysły? Co sprawia, że ludzie decydują się mówić w ten sposób? Gdzie się podziała jakakolwiek kultura języka, co z innymi kryteriami poprawności językowej, takimi jak kryterium estetyczne czy narodowe? I wreszcie - jak ci ludzie w ogóle pozdawali maturę?!

Temu, kto odpowie mi na te pytania, obiecuję dużo lajków na fejsie.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Opowieści z Szufladowa cz. 1

[Niestety, w ostatnich dniach zabrakło mi sił i czasu na produkowanie bloga. Na szczęście mam trochę tekstów napisanych poniekąd do szuflady, więc od czasu do czasu będę uzupełniać bieżące wpisy czymś z mojego archiwum.
Dzisiaj zatem nieco z przeszłości.]

Pracowity weekend. Bardzo pracowity. Potrzeba naprawdę ogromnej wytrwałości i hartu ducha, żeby tak spać do 13. A jeszcze więcej silnej woli, by po takim spaniu zrobić jeszcze coś konstruktywnego. Ale udało się. Wysprzątałam mieszkanie i przedsięwzięłam (ostatnio moje ulubione słowo) kroki, żeby zapobiec tworzeniu się dalszego chaosu. Moja największa słabość - zmywanie naczyń. Kiedy zaglądam do kuchni po jakimś większym żarciu - zaczynam składać modły do wszelkich znanych mi bóstw o metr kwadratowy powierzchni mieszkaniowej, gdzie zmieściłaby się zmywarka. Tak, ze wszystkich wynalazków ostatniego stulecia zmywarka zajmuje w moim sercu bardzo szczególne miejsce. W kategorii AGD jedynym kandydatem godnym rywalizacji ze zmywarką jest suszarka bębnowa, dzięki której nie tylko pranie schnie w półtorej godziny, ale też nie trzeba potem prasować.
 
Stanowczo nie doceniamy pewnych wynalazków. Istnieje tyle wspaniałych rzeczy stworzonych po to, by oszczędzać nasz czas, że aż czasem żal, że nie mamy czasu się nad nimi zastanowić. Ot - paradoks XXI wieku. Jak to możliwe, że kiedyś, kiedy pranie zajmowało pół dnia, nie istniały zmywarki, nie było telefonów komórkowych, pilotów do garażu ludzie mieli więcej czasu dla siebie niż dzisiaj, kiedy wszystko odbywa się w ułamkach sekund za sprawą naciśnięcia guzika? A naszej uwagi jest coraz mniej i mniej...
 
Pamiętacie, jak w telewizji były tylko trzy kanały: Program Pierwszy, Program Drugi i Wyłączony Telewizor? Można było obejrzeć Teatr Telewizji na Jedynce, Panoramę na Dwójce albo nie oglądać wcale. Koniec. A teraz mamy 700 kanałów. Jak w tej reklamie, wszystko walczy o naszą uwagę. Zapominamy przy tym, że nasz mózg ma mimo wszystko ograniczoną pojemność. Postrzegam naszą uwagę jako tort. Kiedy całą swoją uwagę poświęcamy jednej sprawie czy osobie - jest jej dużo, zapamiętujemy wszystko, skupiamy się na sprawie. Im więcej rzeczy zaprząta naszą uwagę, tym mniejsze są kawałki tego tortu. Wreszcie dochodzi do tego, że wszystko dookoła dostaje po tak symbolicznym kawałku tortu, że wstyd się potem nawet oblizać. I tak się przyzwyczailiśmy do krojenia tortu za pomocą tarki do sera, że kiedy już ktoś poświęci nam więcej swojej uwagi - niech to będzie chociażby odrzucenie rozmowy telefonicznej w czasie spotkania - zaczynamy czuć się nieswojo. Jak nieswojo? Ostatnio zostałam zmierzona bardzo podejrzliwym spojrzeniem, kiedy w czasie rozmowy z koleżanką właśnie to zrobiłam - odrzuciłam rozmowę i wyciszyłam telefon. Pomyślałam, że chyba coś przegapiłam i nagle obudziłam się w świecie, gdzie wykazując podstawy dobrego wychowania w zamian dostajesz dziwne spojrzenia otoczenia. Co w tym dziwnego, że jak rozmawiam z Tobą, to rozmawiam z Tobą i nie po to umawiam się z Tobą na kawę, żeby połowę czasu spędzonego z Tobą spędzić de facto z kimś innym za pomocą GSM? Od czego, do cholery mamy pocztę głosową? Nie wspominając już o moim absolutnie "ulubionym" wynalazku - rozmów oczekujących. Rozmawiamy z kimś w najlepsze i nagle słyszymy piknięcie - ktoś próbuje się do nas dodzwonić i czeka na drugiej linii, aż skończymy. I nagle stajemy się jurorem w konkursie na ulubieńca publiczności.
Na czym polega konkurs na ulubieńca publiczności?
Wyobraźmy sobie taką scenę:
Rozmawiamy ze swoją przyjaciółką, w pewnym momencie ona przerywa i mówi: Wiesz co, poczekaj chwilę, ktoś dzwoni na drugiej linii. Więc grzecznie czekamy na linii, podczas gdy ona odbiera drugi telefon. Po chwili wraca do nas ze słowami: Przepraszam, ale muszę kończyć, mam ważną rozmowę. Mówimy, że ok, że zadzwonimy później i odkładamy słuchawkę nie myśląc o tym, że w chwili, kiedy nasza przyjaciółka postanowiła odebrać telefon od kogoś innego – przegraliśmy jej czas nam poświęcony w konkursie na ulubieńca publiczności. I tak się do tego przyzwyczailiśmy, że nie zwracamy już na to uwagi.
 
Brakuje nam chyba jakiegoś zbioru reguł dobrego wychowania uwzględniającego obecność telefonii komórkowej w naszym życiu. Nie mówię już o odbieraniu telefonów w miejscach takich jak kino czy teatr - to już jest przekroczenie granicy między brakiem kultury osobistej i zwykłym buractwem. Komu zdarzyło się kiedyś być na imprezie, gdzie wszyscy siedzący przy stole nagle wyciągają telefony komórkowe i zaczynają stukać SMSy? Albo być świadkiem piętnastominutowej rozmowy, którą słyszymy tylko z jednej strony, kiedy koleżanka podczas pogawędki przy kawie postanawia odebrać telefon i zamiast zamknąć rozmowę w trzech zdaniach zaczyna nadawać do słuchawki? Ot - kolejny przykład konkursu na ulubieńca publiczności.
Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jakie to kłopotliwe, dopóki sami nie zostaną postawieni w takiej sytuacji.
 
Znów odzywa się we mnie stetryczały melancholik, ale tęsknię za czasami, kiedy opcje były dwie: albo byłam w domu i odebrałam telefon, albo nie było mnie w domu i nawet nie miałam świadomości, że ktoś próbuje się do mniedodzwonić. Czasem w ramach nostalgii (i chęci manifestacji własnych części człowieczych) po prostu zostawiam telefon w domu. Oczywiście - potem mam pełen zapis wszystkich, którzy próbowali się do mnie dodzwonić, zostawili mi wiadomości głosowe czy tekstowe. Odczytuję, odsłuchuję, nie oddzwaniam, chyba, że wiem, że sprawa jest gardłowa.
 
Hm... znów dałam się ponieść i zamiast chwalić wynalazki ułatwiające nam życie wieszam psy na tych niewłaściwych. A przecież gdyby nie dobra ostatniego stulecia nie mogłabym nawet tworzyć moich epistoł. Nie mogłabym rozwijać mojej miłości do filmu. I nie mogłabym dokarmiać mojej mentalnej biegunki.
Mentalna biegunka - moje nowe hobby.
No, może nie takie znów nowe.
 
Odkryłam w sobie ogromne pokłady ciekawości świata. Dowiaduję się ciekawostek absolutnie niepotrzebnych mi w życiu codziennym (no, może nieźle służą nawiązaniu rozmowy na imprezie, ale na tym koniec). Na przykład: czy wiedzieliście, że nasza fantastyczna góra śmiecia w Łubnej wznosi się na taką samą wysokość jak najwyższy punkt Bornholmu? Albo że wskutek rozmaitych burz dziejowych przyjęło się, że pechowym dniem jest piątek trzynastego, podczas, gdy tak naprawdę ten pechowy dzień powinien przypadać w niedzielę dwudziestego drugiego? Albo że najpopularniejszy karabinek snajperski Springfield M21 z pełnym osprzętem, celownikiem optycznym i pełnym magazynkiem waży 6,5 kg?
To jest właśnie moja biegunka mentalna. Najlepsze jest to, że dzięki tej sraczce mam +10 do elokwencji i rosnę w cudzych oczach.
 
Fajnie jest być dużym w cudzych oczach.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Brzydkie słowo na P.

Znów to samo. Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa zostałam zgwałcona przez dźwięk budzika. Przeżułam przekleństwo, nic już sobie nie robiąc z poczynionego kiedyś postanowienia, że poniedziałki należy lubić, bo stanowią jedną siódmą życia, a jednocześnie są przeciwwagą, która sprawia, że piątki są takie milusie. Po prostu nie da się lubić poniedziałku.
 
Od momentu odtrąbienia pobudki do chwili, w której faktycznie podniosłam się do pionu, minęła godzina. To mój rekord, zwykle „jeszcze pięć minut” trwa nie dłużej niż pół godziny. Może to kwestia dzisiejszej pogody? Może spędziłam weekend wręcz zbyt leniwie? A może perspektywa ciężkiego tygodnia? Nie wiem, ale kiedy wreszcie się podniosłam, przez krótką chwilę miałam ochotę się rozpłakać i zanurkować z powrotem w poduszki. Oczywiście nie mogłam sobie na to pozwolić, bo już byłam spóźniona. Błyskawiczna wizyta w łazience, ograniczona do czynności niezbędnych, transformacja ze stanu szlafrokowego w stan roboczy, atak na włosy. Cholerne włosy… Przy takiej wilgoci w powietrzu mogłabym nie robić z nimi nic, ale przyzwoitość każe jakkolwiek o nie zadbać.
 
Gwoli wyjaśnienia – moja fryzura jest nie do okiełznania. W zależności od humoru, włosy prostują się lub kręcą, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Mogę uzyskać władzę nad nimi jedynie za pomocą suszarki, prostownicy, grubej szczotki i rozmaitej chemii w ilości wystarczającej do wysadzenia w powietrze średniej wielkości mrowiska.
 
Dlaczego w procesie ewolucji człowiek nie stracił futra też na głowie? Nie byłoby prościej, gdybyśmy wszyscy byli łysi? Obyłoby się bez wszawicy, łupieżu i czeskiego piłkarza.
Nie, to za ciężkie przemyślenia na poniedziałkowy poranek.
 
Ogarnęłam się do końca i uzbrojona w parasolkę ruszyłam na podbój rzeczywistości.
Poniedziałku się nie przeżywa, poniedziałek można co najwyżej przetrwać.

Później napiszę więcej.

piątek, 13 kwietnia 2012

Mimo odwłoku za biurkiem, obecności podmiotu lirycznego nie stwierdzono.

Piątek. Piąteczek. Piątunio.
I co z tego, skoro nad ranem siła grawitacyjna mojego łóżka wzrasta dziesięciokrotnie, a dźwięk budzika uruchamia zainstalowane w pościeli systemy grzewcze, które przestawiają temperaturę z Całkiem Przyjemnej na Absolutnie Cudowną. Oprócz tego uruchamia się aplikacja Mięciutka Poduszka i projekcja Jaka Ta Sypialnia Jest Przytulna. Kiedy już udaje się wydostać z sideł wzmocnionej grawitacji i wszystkich tych zasieków łóżkowych, uruchamia się awaryjny system Świat Jest Okrutny. Jeśli mimo wszystko uda mi się wydostać, system prawie na pewno będzie próbował wszczepić mi wirusa Chrzanić To, Wezmę Dzień Na Żądanie.
 
Dziś udało się przebić przez te fortyfikacje, ale nie wyszłam z tego w pełni cało – pozostała mi zadra w postaci refleksji o czasie. Po co komu czas? Czy nie prościej i nie lepiej byłoby żyć według własnego poczucia pory i dnia? Czy człowiek nie funkcjonowałby lepiej w chwilach wyznaczonych przez cykl organizmu a nie według szeroko pojętych norm czasowych wymuszających pracę i sen w godzinach od-do? I po co nam w ogóle kalendarz? Czy używamy go do czegokolwiek poza ustalaniem terminów spotkań i celebracji urodzin i innych rocznic? Przecież czas jest umowny, nawet bardziej umowny niż system monetarny. Kalendarz zmieniał się tyle razy w historii, nawet dzisiaj korzystamy z różnego datowania (przy okazji – najlepsze życzenia wielkanocne dla wszystkich czytelników wyznania prawosławnego). Rok Majów miał 260 dni. Rzymianie obchodzili rok przestępny do trzy lata. Podobnie sprawa miała się z jednostkami czasu – liczono na przykład godziny od wschodu do zachodu słońca, w związku z czym w zależności od pory roku godziny trwały dłużej bądź krócej. Gdzieś czytałam, że kiedyś godzina miała też 100 minut.
 
O co więc ten cały zamęt? Czy nie lepiej byłoby żyć według jedynego słusznego zegara – biologicznego? Tego, który podpowiada nam, kiedy jeść, a kiedy spać, a w zderzeniu z tym ogólnie przyjętym sprawia, że wariujemy, bo każą nam pracować, kiedy chce nam się spać. A i pić wódki przed „przyzwoitą” godziną nie uchodzi. Do tego jeszcze ta pierniczona zmiana czasu dwa razy w roku – co to w ogóle za pomysł? Jaka to oszczędność prądu, skoro i tak w okolicach zmiany czasu zużywamy go więcej przez czajniki i ekspresy, bo bez kawy ani rusz?
 
Dochodzę do wniosku, że funkcjonujemy według absurdalnych zasad.
Podobne zresztą mam przemyślenia odnośnie tzw. Savoir-vivre. Kultura nie pozwala nam teraz ulżyć organizmowi w towarzystwie. Co to za historia w ogóle? Jak byliśmy mali i przyjmowaliśmy tylko półpłynne pokarmy, mama brała nas po posiłku na ręce i poklepywała, aż nam się odbiło. Teraz, kiedy nasza dieta jest znacznie bardziej zróżnicowana i znacznie mniej zdrowa, a tryb życia stresujący, a więc wzdęciogenny, nie wolno nam sobie ulżyć, w żadną stronę.
Rodzi się we mnie bunt.
Precz z zegarem i kalendarzem.
A skoro już przy tym jesteśmy – precz z Espumisanem.

środa, 11 kwietnia 2012

Czyli do każdego posta musi być jeszcze tytuł, tak?

Po powrocie do pracy zastałam na biurku dwa pudełka ptasiego mleczka, sękacz i paczkę paluszków. To było bardzo miłe. Co oczywiście nie zmienia faktu, że po kilku dniach spokoju, śmiechu i dialogów oderwanych z impetem wyrżnęłam o rzeczywistość. Cóż było robić - in kawa veritas, parujący kubek w garść i do boju. Odpuściłam sobie tradycyjną poranną prasówkę, bo wszystko, co mają dziś do powiedzenia media to historie z wczorajszych rocznic. Nie wiem, ile tak można o jednym wciąż i wciąż. O dwóch właściwie, bo między wierszami od czasu do czasu przeciśnie się jeszcze pionierka w pchnięciu dzieckiem o próg Katarzyna W. Obu tych tematów mam dość, a nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żeby nasze media podjęły jakikolwiek inny.
 
Od pewnego czasu mam wrażenie, że trwa jakaś niepisana konkurencja polegająca na tym, kto najbardziej wyeksploatuje dany temat. Co jeszcze można powiedzieć? Ilu jeszcze zwrotów w śledztwie będziemy świadkami? Gdybym była bardziej podejrzliwa doszłabym do wniosku, że istnieje umowa między rządem i mediami, na mocy której czwarta władza zagłusza pierdołami to, co czynią pierwsza z drugą. Że może cała ta historia z Madzią jest rozpompowywana do olbrzymich rozmiarów, żeby ludzi zająć czymś innym niż reformy emerytur. Że pokazuje się grupkę tych najbardziej oszołomionych, domagających się zbawienia od Jarosława, żeby pokazać, jak straszna jest alternatywa od Donalda T., który - jak zaczynam się przekonywać - ma coraz gorsze pomysły na reperowanie tego naszego okólnika.
Takie paranoidalne teorie są za poważne na mój rozumek, dlatego wolę zwyczajnie trzymać się z daleka i szukać prostszych rozrywek.
Na przykład pójść do kina na "Igrzyska śmierci". Albo "Titanica 3D". 

wtorek, 10 kwietnia 2012

3, 2, 1

Poświąteczny wtorek. Próbuję wyjść z przeziębienia, które przypałętało się do mnie w czasie wielkanocnego wypadu w Polskę, więc zrobiłam sobie wagary z pracy. Zaczęłam żałować tej decyzji piętnaście minut po włączeniu telewizora - zapomniałam, że dzisiaj dziesiąty kwietnia. Cicha nadzieja na spędzenie dnia pod kocem, przed telewizorem, podjadając resztki ze Świąt uleciała z gwizdem. Rzadko jestem w stanie tolerować to, co podaje telewizja, ale dziś padnie chyba rekord. Na szczęście nie jestem przywiązana do telepudełka, więc bez poczucia straty zabarykadowałam się w sypialni z kawą, chusteczkami i laptopem. Po dwugodzinnej drzemce i półgodzinnym szwendaniu się po internecie przypomniałam sobie, że chorowanie jest nudne. Owszem, zazwyczaj człowiek się wysypia, może się z czystym sumieniem porozpieszczać kulinarnie i nadrobić zaległości książkowo-filmowe. Mój problem polega na tym, że po świątecznej przerwie jestem wyspana i porozpieszczana kulinarnie, a zaległości książkowych i filmowych nie mam. 
Co by tu...? 
K i Z, ważne osoby w moim życiu, namawiają mnie do założenia bloga, ale ja nie wiem, o czym miałby traktować. Parafrazując Nosowską, blog musi posiadać treść. Piszę od czasu do czasu różne rzeczy, ale to moje grafomaństwo nie ma żadnego charakteru, za każdym razem wpada mi inny temat. Mogłabym pisać o kinie właśnie, bo to mój konik, ale z racji własnego założenia, że krytyka jest zawsze subiektywna i nie należy się kierować cudzymi opiniami w budowaniu własnego gustu, pisząc o kinie byłabym hipokrytką. Mogłabym pisać o polityce, ale to temat męczący i denerwujący. Mogłabym pisać o tym, jak śmiesznie pracuje się w korporacji, ale takie rzeczy ponoć mogą nieść skutki uboczne w postaci wypowiedzenia. Na poezji się nie znam, zdjęć robić nie umiem, dzieci nie mam, nie nadążam za modą, w tyle mam hipsterów i Grycanki, a moje porady kulinarne wywołałyby interwencję dziennikarzy z TVN Uwaga. 
Chyba będę musiała próbować opisywać swoje rzeczywistości. 
No, to start.