poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Skoro mówimy "matko jedyna", czy w imię poprawności politycznej nie powinniśmy też mówić "matko zastępcza"?

Po poprzedniej refleksji na temat pomnikokatolików wygrzebałam starą notatkę, inspirowaną Georgem Carlinem, całkiem mądrym, nieżyjącym już niestety, komikiem amerykańskim, z którym dzielę pogląd na religię.

Wersja dla tych bardziej wrażliwych: 
Nie wierzę w żadnego boga, uważam, że religie służą do manipulacji tłumami, a już tak całkiem subiektywnie uważam, ze kościół katolicki śmierdzi kupą. 

Wersja dla mniej wrażliwych:
Przestaję lubić Święta. Wszystko sprowadza się do masy sprzątania, masy gotowania, fury zakupów, a potem człowiek spędza pół dnia w drodze od stołu do stołu, a resztę czasu przy stole.

Święta tracą charakter. Naprawdę wolałabym przeżyć je jakoś inaczej, bardziej należycie. Nawet mimo poszerzającego się we mnie ateizmu. Wróć - nie tyle poszerzającego się ateizmu, ile rosnącego w siłę antykatolicyzmu. Jezu, jaka ta religia jest momentami bezsensowna. Religia to najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek wymyślono. Pomyślcie tylko: religii właściwie udało się przekonać ludzi, że istnieje jakiś niewidzialny byt, który żyje w niebie, obserwuje wszystko co robimy każdej minuty i każdego dnia! Ma listę 10 rzeczy których nie chce, żebyśmy robili. A jeśli zrobimy którąkolwiek z tych rzeczy, to ma specjalne miejsce: pełne ognia, dymu, swądu, tortur i katuszy, gdzie ześle nas, żebyśmy cierpieli, płonęli i dusili się, krzyczeli i płakali przez całą wieczność, aż do końca czasu. Ale on nas kocha! Wolna wola - ha ha ha. Dostaliśmy wolną wolę, ale jeśli nie wybierzemy tego, co nam każą, mamy przesrane. Wyobraźmy sobie taką sytuację: idziemy z synem do sklepu i mówimy mu: możesz sobie wybrać, co chcesz dostać - lizaka czy czekoladkę. Synek wybiera czekoladkę i dostaje  po łapach, bo nie wybrał lizaka.

Gdzie tu logika?

Dostajemy Biblię. Duża, ważna, mądra księga. Pierwszy tom ocieka krwią bardziej, niż większość horrorów, jakie oglądałam. Potop, Sodoma i Gomora, plagi egipskie... Najbardziej zawsze podobał mi się fragment o tym, jak Bóg każe Abrahamowi zabić własnego syna. Dobre! Facet był gotowy rzucić się z nożem na swojego synka tylko dlatego, że tak mu kazał płonący krzak. Dzisiaj byłby psychopatą, ale w Biblii... Tam jest świętym!

W drugim tomie mamy obrót o 180 stopni. Nagle nie wolno się zabijać, trzeba się kochać, poświęcać, nadstawiać drugi policzek i dać się zabić za miliony. Nawet najgorszy scenarzysta wie, że kontynuacja powinna być konsekwentna i nawiązywać charakterem do pierwszej części.

Zresztą - niech będzie. Niech będzie, że księga jest mądra, spisana pod natchnieniem, pełna symboli itepe, itede. Może to ludzie chrzanią sprawę z góry na dół - i prawdę mówiąc, nie zdziwiłabym się, gdyby tak było.

Religia bazuje na 10 prostych prawach - piąte: nie zabijaj, ósme: nie kłam, siódme: nie bierz tego, co do Ciebie nie należy, szóste: nie posuwaj żony brata. 
Interpretacja: zabij skurwysyna, zanim złamie piąte przykazanie, nie pozwól sobie odebrać tego, co Ci się należy, a kiedy posuwałem żonę mojego brata, byli już w separacji.

Podobno Polska to taki świątobliwy kraj - wydaliśmy na świat Wielkiego Papieża, mamy Matkę Boską Częstochowską, Boga, Honor i Ojczyznę, a Jezusa chcieliśmy koronować na Króla Polski. I nieważne, że wszystko, co mówił ten Wielki Papież trafiało do nas jak grochem o ścianę, że z hasła Bóg, Honor, Ojczyzna został nam tylko Bóg i to jako twór kompletnie niezrozumiały. Jesteśmy tak wierni naukom głównego bohatera drugiego tomu tej mądrej księgi, która od czasów Gutenberga zajmuje pierwsze miejsce na liście bestsellerów, że idziemy zabijać niewiernych. A, przepraszam - to się nazywa wprowadzanie demokracji. A zatem to w imię wyższego dobra - przecież nie możemy pozwolić na to, żeby ten uwsteczniony wschód nie skorzystał z dóbr cywilizacji zachodniej. Możemy te same pieniądze, które wydajemy na zbrojenia, wydać na wodę dla Sudanu i szczepionki dla Namibii, ale co tam! Przecież nieważne co - ważne jak!

I klepiąc zdrowaśki strzelamy do tych w turbanach, szczepczących "Allah akbar".

Do tego dochodzi kwestia reprezentantów religii - oto księża, którzy w ociekających złotem kościołach mówią wiernym, że "Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż zamożnemu wejść do Królestwa Niebieskiego". Wielcy przewodnicy duchowi, którzy nigdy nie będąc z kobietą będą nas uczyć, jak to zrobić, żeby spędzić całe życie z jednym partnerem (swoją drogą ten cały celibat to cudowna historia. W pewnym stopniu jest sprzeczny z religią, a został wprowadzony w średniowieczu z dwóch powodów: po pierwsze, żeby księża nie przepisywali kościelnego majątku na dzieci, a po drugie, żeby duchowieństwo było traktowane jako stan wyższy, święty i nietykalny w czasach, kiedy społeczeństwo było dziesiątkowane przez choroby weneryczne). Wielcy pedagodzy, którzy nie potrafią pokonać własnej słabości i biorą się do gwałcenia ministrantów.

Ja dziękuję - wypisuję się z tego kółka. Facet, którego utrzymuję nie tylko z dobrowolnych datków, ale i z podatków, nie będzie mi opowiadał o tym, że trzeba być silnym i wytrwałym w wierze, kiedy nie mam co do garnka włożyć. Autorytet bierze się z wiedzy, wiedza bierze się z doświadczenia, a więc dziękuję za taki autorytet!

Był kiedyś taki serial "Świat według Bundych". Głównym bohaterem był gość, który miał dwójkę dzieci - syn był bystry, ale miał fioła na punkcie damskich dup i córka tak koncertowo durna, że stała się pierwowzorem dla wszystkich kawałów o blondynkach. Wszystko, za co się brali kończyło się katastrofą, a główny bohater był ustawicznie załamany.

Momentami tak widzę Boga - siedzi z twarzą w dłoniach, patrzy na ludzi i mruczy pod nosem "Ja pier...".

Podsumowując w dużym skrócie. Jaką mam religię? Prostą i trzymającą się logicznych zasad:

1. Nie będę przejmować się tym, co mnie spotka po śmierci, póki żyję i mam się dobrze.

2. Nie będę przyjmować reguł, których nie rozumiem, nie kwestionując ich.

3. Nie będę robiła drugiemu, co mnie niemiłe.

4. Nie będę szukała ratunku w chmurach, jak coś spieprzę. Pieprzę zawsze na własną rękę i na własny rachunek.

5. Moja religia jest moja. Twoja religia jest twoja. Kropka.

6. Logika. Logika, kurde!

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Wpis zastępczy.

Jestem nieprzytomna. Miałam pracowity weekend, niewiele snu, w rezultacie musiałam wpompować w siebie trzy mocne kawy, zanim udało mi się uzyskać jako taką trzeźwość umysłu. A tu przecież poniedziałek, dzień bloga. Trzeba pisać. Obowiązek obowiązkiem jest, wpis na blogu musi posiadać tekst. Wypadałoby też, żeby tekst posiadał treść.
 
Słyszałam ostatnio o jakimś nowym, rekordowym pomniku JP2. Rozumiem, że Dżizejro Świebodzinejro to dla naszego narodu za mało? Doszłam do wniosku, że Polska stanowi nowy odłam katolicyzmu. Jest już kościół rzymskokatolicki, jest kościół greckokatolicki, czas na kościół pomnikokatolicki. Kościół pomnikokatolicki charakteryzuje się tym, że ma w dupie wartości chrześcijańskie takie jak szerzenie pokoju, nadstawianie drugiego policzka, pomoc bliźnim, za to bezrefleksyjnie oddaje pokłony złotemu cielcowi, w tym konkretnym przypadku wykonanemu z włókien szklanych i poliestru. Drodzy pomnikokatolicy, żyjcie sobie, jak tam sobie chcecie, ale nie psujcie krajobrazu, dobrze? Byłby dużo ładniejszy, gdybyście zamiast budować jebitne pomniki jednego człowieka zrobili coś z tego, o czym ten człowiek mówił - ale to już wasza broszka.
 
Nie, nie chce mi się o tym pisać.
O czym by tu...?
 
Śniło mi się dzisiaj, że kłócę się z wykładowczynią z mojej szkoły o błąd ortograficzny, który rzekomo popełniłam. Obudziłam się wkurzona i zlana potem. A potem wkurzyłam się jeszcze bardziej, tym razem na siebie, że takie absurdy mnie denerwują. Swoją drogą, ciekawe co powiedziałby Freud na moją nerwową reakcję na błąd ortograficzny (dalej nie wiem, czy go popełniłam czy nie, pozostaje fakt, że kłóciłam się o niego).
 
Bez sensu, po co o tym pisać?
 
Spłaciłam ostatnią ratę kredytu - hura!
A kogo obchodzi mój kredyt? Jakby kogoś obchodził - wzięłam kredyt na remont, remont się odbył, kredyt spłacony, cześć pieśni.
 
Koleżanka właśnie zwróciła mi uwagę na wzrost użycia słowa "chuj" - ponoć jest ostatnio coraz częściej wykorzystywane w różnych kontekstach. Oprócz awantury na linii Poznań-Watykan-Argentyna, wzrostu "chuja" nie zaobserwowałam. Może za mało ostatnio przebywam wśród ludzi. Tak czy inaczej, nie mam punktu odniesienia, więc na ten temat też się dzisiaj nie wypowiem.
 
No sami widzicie, że mi dzisiaj nie wychodzi.
Czy możemy umówić się na jutro? Jutro już będę w lepszej formie, obiecuję.
Właściwie nie miałam wolnego w ten weekend, więc uznajmy ten poniedziałek za nieważny.
Możemy?
W ramach zastępstwa wysyłam dzisiaj Ricka Jamesa. Zamiast czytać - tańczymy.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Tu powinno być coś o tym, że pieniądza nie da się zjeść.

Nie tak dawno temu, niekoniecznie za siedmioma górami, w wielkim lesie żyły sobie zwierzęta. Każde zwierzątko było różne i - jak to w prawidłowo funkcjonującym ekosystemie bywa - każde z nich spełniało inną rolę w tym dzikim królestwie. Jednym ze zwierzątek była sowa. Sowa była bardzo mądra i każdemu służyła radą, przez lata doczekała się więc stanowiska konsultanta. 
Pewnego dnia sielską ciszę puszczy przerwał huk wystrzałów. Zajączek, który dotychczas spokojnie skubał trawę na polanie nagle stanął oko w oko ze sforą psów gończych. Natychmiast rzucił się do ucieczki. Uciekał długo, ale psy cały czas deptały mu po piętach. Nagle zajączek zobaczył sowę-konsultanta. 
- Sowo! Sowo! - zawołał rozpaczliwie. - Gonią mnie psy, błagam cię, pomóż mi! Co robić?! Gdzie uciekać?!
Sowa-konsultant pomyślała chwilę, wreszcie rzecze: 
- Żeby uniknąć psów, powinieneś zmienić się w drzewo. 
- W drzewo? Ale jak to?! Jak zając może zmienić się w drzewo?!
Sowa-konsultant wzruszyła ramionami. 
- Ja tu nie jestem od wdrażania. 

Dzisiaj w nocy miałam bardzo ciekawy sen. Śniło mi się, że wybuchła wojna. A konkretnie - wojna właśnie się kończyła, cały świat był w ruinie, panował głód i chaos. 
Obudziłam się z wizją wojny i uznałam, że mój sen wcale nie jest taki znów nierealny, biorąc pod uwagę obecne napięcia w Azji. Moja wyobraźnia ma w zwyczaju bardzo się rozpędzać i nie dawać mi spokoju, więc zanim dopiłam poranną kawę, w mojej głowie powstał już cały scenariusz. 
Albert Einstein powiedział kiedyś, że nie wie, jaka broń będzie wykorzystana w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta wojna będzie na kamienie i maczugi. Dzisiaj przyznałam mu rację, choć przypuszczam, że moja interpretacja była inna, niż zakładał Wielki Albert. Sądzę, że chodziło mu o to, że w trzeciej wojnie światowej zostanie wykorzystana broń o takiej sile rażenia, że zmiecie z powierzchni ziemi naszą cywilizację. Jak dla mnie, kiedy już skończymy naciskać te wszystkie czerwone guziki, okaże się, że brak nam umiejętności do tego, żeby korzystać z broni bardziej zaawansowanej niż pałki i kamyki. Nie będziemy umieli nawet wystrugać sobie czegoś tak wyrafinowanego jak dzida. 

Nie macie czasem wrażenia, że świat zwariował? Doszliśmy obecnie do etapu, w którym największe poważanie ma nie ten, który trzyma w ręku realne, przydatne umiejętności, ale ten, który potrafi doradzać i zarządzać. Od dawna już miarą szacunku jest pieniądz, więc największą estymą cieszą się prezesi, dyrektorzy, doradcy etc. W obliczu mojej wyimaginowanej (póki co) wojny, zaczęłam szacować fizyczną wartość takich ludzi, w oparciu o własne doświadczenia z nimi. Czy jesteście w stanie wyobrazić sobie dyrektora marketingu dużego banku, który w obliczu zapchanego kibla podwinie rękawy, weźmie odpowiednie narzędzia i zrobi z tym porządek? Chyba jednak prędzej weźmie do ręki telefon i zadzwoni do hydraulika. Nie bardzo też widzę doradcę finansowego parającego się ciesiołką. Ogrodnictwo jest teraz bardzo modne, dlatego - uwaga - pan dyrektor zatrudnia człowieka, który założy ogród za niego. 

Rozglądam się wokół siebie i twardnieje we mnie przekonanie, że coraz więcej ludzi staje się specjalistami od byle czego. Powstaje coraz więcej niepotrzebnych zawodów, w których realizują się ludzie o  kompletnie nieprzydatnych umiejętnościach - dzisiaj na przykład usłyszałam określenie "reżyser mody" i najwyraźniej jest to zajęcie na tyle poważane, że zaproszono jego przedstawicielkę do telewizji. Kiedyś czytałam u Clarksona o funduszach hedgingowych, ale dalej nie mam pojęcia co to jest, na czym polega i do czego jest potrzebne. Chętnie pograłabym czasem na giełdzie, ale nie wiem, jak w to się gra, a kiedy próbowałam to zrozumieć, straciłam trzy zwoje mózgowe. 

Nie piszę dzisiaj wszystkiego, co przychodzi mi do głowy w tym temacie. Mam wrażenie, że rodzą się we mnie antyglobalistka i anarchistka, ale jeszcze nie zakorzeniły się w mojej duszy na tyle, żebym mogła skakać zbyt głęboko w ten temat. 

Jedno jest pewne - kiedy człowiek pracuje w korporacji i czasem wkurzy go szef, miło jest wyobrazić sobie, jak w świecie zrujnowanym przez wojnę tenże szef mógłby co najwyżej wywozić gnój na taczkach, bo nic innego by nie potrafił.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Strach się bać.

Jakiś czas temu zaprzyjaźniona blogerka Ida (jej stronę Kant kuli znajdziecie w linkach obok) poradziła, aby zamiast marnować czas w Internecie na bezmyślnym przeglądaniu memów, wejść na Wikipedię i poczytać ciekawe artykuły. Zastosowałam się do tej rady i...
 
Czy wiecie, że błazenki są obupłciowe i mogą zmienić płeć w zależności od potrzeb?
Jeśli samica błazenka zdechnie, samiec będzie kopulował z potomstwem, które w tej sytuacji przyjmuje funkcję samicy? Spodobała mi się bardzo ta ciekawostka, ale później przypomniałam sobie pewien film familijny, który zawsze uważałam za bardzo ładny, mądry i zabawny zarazem. Ten film to "Gdzie jest Nemo?".
 
Patrząc przez pryzmat wiedzy na temat życia błazenków, nie jest to opowieść o ojcu, który w imię miłości rozpaczliwie stara się odnaleźć jedynego syna. A przynajmniej nie w imię takiej miłości, o której zwykliśmy opowiadać dzieciom. Głównym bohaterem filmu jest pedofil! 
Do tego jeszcze ta biedna, Dory, naiwna i niewinna, chora psychicznie rybka, której życie wisi na włosku, bo oto została wciągnięta w paskudną, pełną niebezpieczeństw intrygę. Co tylko dowodzi egoizmu i okrucieństwa Marlina, który zamiast otoczyć ją należytą opieką, umieścić bezpiecznie w Głębinowym Zakładzie dla Ryb Mentalnie Uszkodzonych, ciągnie ją ze sobą przez cały Pacyfik. 
I po co?
Tylko po to, żeby sobie po*uchać. 
 
A może to wszystko jest aktem zemsty? Może umysłowo chora Dory nieświadomie doprowadziła do śmierci żony Marlina? Podczas filmu wielokrotnie wszak mogliśmy zaobserwować gafy i pomyłki wynikające z choroby Dory. Być może wcześniej upośledzona rybka opowiedziała rekinowi (czy co to za potwór pożarł żonę Marlina) o błazenkowej rodzinie żyjącej w ukwiale i pośrednio doprowadziła do zabójstwa?
Przez kilka lat ojciec i syn zaplatali intrygę mającą doprowadzić do jak najboleśniejszej śmierci Dory. Upozorowane porwanie, głodne kawałki o wartościach rodzinnych, kilka łapówek tu i ówdzie - wszystko po to, aby dokonać zbrodni doskonałej.

Włos stanął mi na głowie, zaczęłam bliżej przyglądać się wytwórni, która wypuściła ten film i moje oczy otworzyły się bardzo szeroko. 

To samo studio odpowiada za "Toy Story". 
Czy zastanawialiście się kiedyś, co się działo między drugą i trzecią częścią filmu? W międzyczasie wszak Andy dorasta, a powszechnie wiadomo, co robią dorastający chłopcy po zachodzie słońca. I to wszystko na oczach tych biednych zabawek! Nic dziwnego, że podświadomie dążyły do śmierci w spalarni. W trzeciej części spotykamy więc zabawki z ogromnym bagażem emocjonalnym. Te doświadczenia mogłyby zostać zawarte w odrębnym filmie: "Toy Story 2 1/2 - Andy has a new Woody". Dobrze, że choć to zostało oszczędzone naszym milusińskim i nie musieliśmy oglądać... no, właśnie. 

Kolejną "bajką" ze stajni tej samej wytwórni jest "Ratatouille". Rany boskie! Twórcy za nic mają przepisy sanitarne! Czy oni nie wiedzą, że to właśnie szczury wywołały epidemię czarnej śmierci w czternastym wieku?! Szczurze ogony są nasączone strychniną! Tyfus plamisty, wścieklizna, zapalenie wątroby - te wszystkie choroby przenoszą właśnie szczury, a twórcy tak beztrosko czynią ze szczura szefa kuchni we francuskiej restauracji!

Nie powiem już nic więcej, nie chcę rujnować dziecięcych wspomnień tym, którzy wychowali się na tych filmach. Ale pamiętajcie - umysły dzieci są bardziej podatne niż umysły dorosłych. Dlatego zanim zabierzecie dziecko do kina, przeczytajcie uważnie, o czym traktuje film, i zerknijcie do odpowiednich źródeł. Nie pozwólcie, aby podprogowe przekazy zatruwały kilkuletnie umysły najmłodszego pokolenia.