poniedziałek, 25 lutego 2013

And the Oscar goes to... prison.

Grypa, dzień kolejny. Jestem w rozsypce, więc i moje myślenie jest w rozsypce. Dzielę czas między sen, jedzenie i wiszenie w próżni - nie chce mi się nic oglądać, nie chce mi się nic czytać, słowa nie chcą złożyć się w zdanie, więc też nie chce mi się pisać. W międzyczasie musiałam jeszcze przeprowadzić kilka manewrów organizacyjno-administracyjnych, co już zupełnie wyczerpało moje zapasy energii, chęci i jakichkolwiek umiejętności. A do kompletu Oscary złamały mi serce. 
 
Od czternastego roku życia ekran kinowy stanowi centrum mojego świata. Kocham kino miłością niemal bezwarunkową. Dajcie mi opowieść ładnie ubraną w obraz i muzykę, połknę wszystko jak młody pelikan. Prowadzę prywatne rankingi filmowe i toczę odwieczny wewnętrzny bój o to, który film zasługuje aktualnie na miejsce w mojej bieżącej pierwszej dziesiątce, a który zapisał się w mojej głowie na tyle trwale, że ma zapewnione miejsce na liście filmów wszechczasów. Jestem w stanie wymienić filmy Tima Burtona w porządku chronologicznym i z oznaczeniem, do których ścieżkę dźwiękową tworzył Danny Elfman. Mogę prowadzić długie opowieści złożone z ciekawostek z planów i studiów filmowych i nie mówię tu o gwiazdorskich plotkach. Angielski szlifowałam na filmach z napisami (inna sprawa, że nienawidzę lektorów. Jak można robić taką krzywdę dialogom i aktorom?).
 
Srebrny ekran jest kochankiem kosztownym i wymagającym. W młodszych latach, kiedy nie miałam na głowie kilku zobowiązań, potrafiłam bez skrupułów zostawić w kasie kinowej pół wypłaty, a potem za resztę obłowić się w empikowym dziale DVD. Od lat też oglądam rozdanie Oscarów. 

W tym roku zadałam sobie pytanie: po co? Nie chodzi mi absolutnie o to, że muszę wiedzieć, kto i za co zdobył nagrodę; taką informację można spokojnie uzyskać rano, bez zarywania nocy (obejrzenie gali w Polsce, gdzie jedyną stacją transmitującą jest kanał kodowany, to zaawansowana gimnastyka z elementami akrobatycznymi, ale to już zupełnie inna para kaloszy). Nie interesuje mnie też, która aktorka miała na sobie Diora, a która McQueena.
 
Rozdanie Oscarów zawsze było świętem. Ceremonią, która wynosiła na piedestał tę magię, która uwiodła mnie 15 lat temu, której złożyłam hołd na własnym ciele. Czterogodzinnym festiwalem wielkich ról, wielkich artystów, wielkich filmów. 
 
Tym razem ceremonia trwała dwie i pół godziny, a najjaśniejszym punktem była piosenka, w której Seth MacFarlane wyliczał, w którym filmie widział cycki której aktorki. Scena, na której kiedyś Jack Palance robił pompki, Jack Nicholson stepował, a Cuba Gooding skakał i wyznawał miłość całemu światu, teraz jest taśmą produkcyjną. Wyjść, odebrać, podziękować - masz 30 sekund, później muzyka zagłuszy wszystko. Nobody's got no class, jak śpiewały 10 lat temu Catherine Zeta-Jones i Queen Latifah w Chicago...
 
Próbowano oddać hołd musicalom. Kiedy usłyszałam zapowiedź, aż się uśmiechnęłam. Co pokażą? Deszczową piosenkę? Kabaret? West Side Story? Odtworzono fragmenty Chicago, Dreamgirls i Nędzników. Z długiej historii romansu muzyki, tańca i kina wybrano trzy filmy, w tym tylko jeden faktycznie godny uwagi. 
 
Same nominacje i nagrody nudne jak flaki z olejem i przewidywalne jak roztopy w marcu. Oczywiście po raz kolejny odtrąbiono starcie tytanów. Faktycznie, trudny wybór - dać Oscara filmowi o CIA numer jeden czy filmowi o CIA numer dwa? A może temu o prezydencie-abolicjoniście? Polityczna poprawność okazuje się bardziej a la mode niż buty od Blahnika. W ramach wisienki na politycznym torcie tytuł zwycięskiego Filmu o CIA Numer Jeden odczytała Michelle Obama.
 
Nie, koniec z tym. Skończyło się stare dobre Hollywood, kończą się więc i inne tradycje. Nie dam się wypędzić z tej czarodziejskiej krainy przez liżących się wzajemnie po jajkach biurokratów.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Moja prywatna donkichoteria

Unikajcie słowa 'bardzo', to słowo oznacza lenistwo. Mężczyzna nie jest 'bardzo zmęczony', jest 'wyczerpany'. Nie mówcie 'bardzo smutny', mówcie 'markotny'. Język został wynaleziony w jednym celu, chłopcy - do oczarowywania kobiet. A na tym polu nie ma miejsca na lenistwo.
[N. Kleinbaum, Stowarzyszenie Umarłych Poetów]
 
 
Planowałam napisać o kuriozum, o którym ostatnio usłyszałam - akademii naturalnego oddychania. Wygląda na to, że ktoś w końcu wpadł na pomysł wydojenia ludzi o pewnych szczególnych możliwościach umysłowych. Salutuję pomysłodawcy; człowiek, który uważa, że potrzebuje trenera oddychania, nie zasługuje na posiadanie jakichkolwiek pieniędzy.
 
W dalszej części planowałam poubolewać nad faktem, że tacy ludzie w ogóle istnieją w dobie Internetu, kiedy wszyscy mamy nieograniczony dostęp do wiedzy z praktycznie każdej dziedziny (co zresztą widać choćby w komentarzach na YouTube - sami fachowcy).
Żeby przygotować się do pisania tekstu, poszwendałam się po sieci i właśnie na wspomnianym YouTube znalazłam następujący tekst: 

jaki pedal wyslowic sie nieumiesz
huj ci w dupe

Głębia przekazu zaparła mi dech w piersi.
Uniesienie wycisnęło łzę z oka.
Językowa wirtuozeria wprawiła moje serce w drżenie.
Wróciło do mnie marzenie sprzed kilku lat - limit słów.
Czy jesteście w stanie sobie wyobrazić, jak piękny byłby świa
t, gdyby ludzie mieli ustalony limit słów, po którego wyczerpaniu by umierali? Każdy poważnie by się zastanowił przed otwarciem ust.
Wiesz, trzy albo cztery lata temu pojechaliśmy na wakacje... a może to było pięć lat temu...? Nie, na pewno nie pięć, bo moja córka ma teraz pięć lat, a urodziła się we wrześniu, więc moja żona pięć lat temu latem była w ciąży, a w te wakacje, na które pojechaliśmy, nie była w ciąży. Więc to było trzy, cztery albo sześć lat temu... a może siedem...? No, nieważne. W każdym razie pojechaliśmy na wakacje do Brazylii... a może to była Australia? Nie, jak byliśmy w Australii to moja żona była w ciąży, a więc to było pięć lat temu. Czyli w Brazylii byliśmy trzy albo cztery lata temu. Nie, jednak sześć lat temu, bo przecież nie pojechalibyśmy bez córki na wakacje, a byliśmy tylko we dwoje, a więc to musiało być przed tym, jak się urodziła. No więc jak byliśmy w Brazylii... Nie, teraz sobie przypominam, to nie była Brazylia tylko Argentyna. Chcieliśmy polecieć do Brazylii, ale tam wtedy była powódź i biuro podróży nam odradziło. Strasznie żałuję, bo zawsze chciałem zobaczyć Rio de Janeiro, wiesz, tego wielkiego Jezusa na górze... Na zdjęciach nigdy nie widać, jakiej on jest naprawdę wielkości, prawda? Tak samo, jak napis HOLLYWOOD. Taki się wydaje malutki, a podobno jest całkiem wielki...
I musimy słuchać tego przynudzania, bo dobre wychowanie zabrania nam wrzasnąć "ZAMKNIJ SIĘ!".

Czy takim ludziom się wydaje, że nie mamy nic ciekawszego do roboty niż wysłuchiwanie ich pozbawionych znaczenia dygresji? Naprawdę mogłabym się obejść bez nudnych ludzi, którzy, nie mając za grosz zmysłu opowiadania historii, myślą, że zawsze mają coś do powiedzenia.
Nie, nie macie nic do powiedzenia.
Czemu ma służyć taka paplanina? Jeśli chcesz opowiedzieć anegdotę ku uciesze gawiedzi - proszę bardzo, chętnie posłucham, ale błagam, do rzeczy!
 
Jeszcze goręcej marzę o świecie, w którym ludzie nie tylko myślą, CO mówią, ale też myślą JAK mówią. Słownik języka polskiego (w wydaniu PWN) to trzy wielkie tomy. Tymczasem zasób słów niektórych ludzi zmieściłby się w szesnastokartkowym zeszycie. W linię. Z marginesami. Znam ludzi, którzy potrafią odmienić "kurwę" przez wszystkie przypadki, a nie znają słowa "enigmatyczny". Jestem fanką słowa "zajebisty", ale to nie znaczy, że używam go w każdym zdaniu.
 
Lekarstwo na taki stan rzeczy jest proste - wystarczy czytać. Serio, ludzie. Czytajmy; cokolwiek, ale czytajmy. Nie trzeba znać na pamięć dzieł zebranych Dostojewskiego czy Tołstoja. W literaturze naprawdę napisano już wszystko, więc z całą pewnością każdy znajdzie coś dla siebie.
Lubicie dobry horror? H.P. Lovercraft czy Stephen King zaspokoją potrzebę dreszczyku aż nadto.
Wolicie coś z humorem? Joanna Chmielewska i Douglas Adams zabiją Was śmiechem.
A może coś z literatury pięknej? Kto nie czytał Bułhakowa, ten trąba!
 
W ciągu blisko roku istnienia Wysypiska Książek (uwaga, autopromocja: www.facebook.com/WysypiskoKsiazek) wielokrotnie słyszałam, że ludziom brakuje czasu, sił i pieniędzy na książki. To prawda - ludziom tak bardzo brakuje czasu, że ceremonię otwarcia Euro 2012 oglądało osiem i pół miliona ludzi. Rozumiem, wielkie wydarzenie, święto sportu. Ale jak tłumaczyć fakt, że na szóstym miejscu pod względem oglądalności w TVP znalazła się komedia "Sami swoi"? Ludzie, to tak na poważnie? Czy naprawdę znalazło się w tym kraju cztery i pół miliona ludzi, którzy jeszcze nie widzieli tego filmu? Kolejne trzy miliony osiemset tysięcy oglądało "Kulisy serialy M jak Miłość" (podaję za KRRiT). Przypomnę, że nasze biało-czerwone państewko liczy czterdzieści milionów dusz. Ten "brak czasu" wydaje mi się więc dość wybiórczy.
 
A jeśli nie macie pieniędzy na książki, polecam taką instytucję "biblioteka". Nie uwierzycie - jest całkiem za darmo. Gra jest warta świeczki - to, co czytacie naprawdę znajduje odbicie w słownictwie, a to z kolei ma wpływ na postrzeganie człowieka przez otoczenie. Może zatem lepiej poświęcić te pół godzinki przed snem na książkę?
 
Zostawiam Was z refleksją, którą kiedyś podzieliła się ze mną przyjaciółka: człowiek nigdy nie wyrasta z bajek na dobranoc. Z czasem jedynie uczy się czytać je sobie sam.

czwartek, 14 lutego 2013

Dwadzieścia i jeszcze dziewięć

Dziś będzie trochę bardziej intymnie niż zwykle, a to z racji urodzin Waszej Uniżonej.
 
Bęc! Kończę dziś kolejny rok życia. Za rok o tej porze z przodu wyskoczy mi trójka i nie mówię tu o jakiejś anomalii uzębienia.
 
Gdzieś spotkałam się ze stwierdzeniem, że dopóki człowiek nie przekroczy trzydziestki, wszystko mu wolno, bo można zwalić na młodość. Cóż, zamierzam skorzystać z tego przywileju. Zwłaszcza, kiedy wziąć pod uwagę moje postanowienia.
 
Nie uznaję noworocznych postanowień, zamiast tego pielęgnuję własną tradycję postanowień urodzinowych. Być może to kwestia silniejszego imperatywu - bądź co bądź wiek jest nam bliższy od daty w kalendarzu.
 
A może kwestia tego, że zwykle nie do końca  pamiętam, jak spędziłam sylwestra, więc po co robić postanowienia, po których rano ślad wszelki zaginie?
 
Obietnice zwykle nie różnią się od tych poczynianych z nowym rokiem -
a to schudnę, a to przestanę palić. Dyscyplina w ich realizowaniu też jest porównywalna, po trzech dniach postanowienia z dzikim rechotem odbiegają ode mnie i chowają się w krzakach.
Jest jednak jedno postanowienie, którego się trzymam i które chcę w nadchodzącym roku kontynuować, bo jest jeszcze dużo do zrobienia na tym polu.
 
Karlu, z okazji Twoich urodzin, traktuj się dobrze. Miej swój system wartości i trzymaj się go. Nie oceniaj się surowo, wystarczy, że inni już to robią. Uważaj na fałszywych przyjaciół. Nie słuchaj tych, których nie musisz. Nie przywiązuj się przesadnie i do ciężkiej cholery - uważaj, co robisz z zaufaniem. Dawaj odpór głupocie tego świata. Pisz i mów, co masz w głowie - życie jest za krótkie na niepotrzebną dyplomację, a ugryziony język, choć się zregeneruje, boli. Stawiaj sobie realne cele
i niech to będą cele, które chcesz zrealizować, nie wydurniaj się z nauką dwóch języków, napisaniem książki i zrobieniem prawa jazdy, wszystko w pierwszym półroczu. Za każdym kijem niech idą dwie marchewki. Bądź też dobra dla innych, wątroba służy do zabawniejszych celów niż produkowanie żółci.
 
A skoro już przy tym jesteśmy, weź Ty się dziewczyno czasem pobaw. Wychodź ze znajomymi częściej niż dwa razy na kwartał. Szkoła szkołą, praca pracą, ale nie dajmy się zwariować, dobrze? Baw się, zaszalej trochę. Śmiej się, tańcz i pij.
No już, Karlu. Wszystkiego najlepszego.
Kocham Cię.
PS.

poniedziałek, 11 lutego 2013

Polski odpowiednik słówka "bullshit" pilnie poszukiwany

Rany boskie, ile tematów wpadło przez ten tydzień!
Biłgorajski filozof próbował posunąć swoją podwładną. Podwładna okazała się nieposuwalna, więc filozof szuka chętnego do gwałtu na rzeczonej.
Panie filozofie, NIE znaczy NIE i niech Pan teraz nie próbuje zwalać na nią, że się sama prosi - to tania linia obrony każdego gwałciciela.

Gdański piłkarz przywiózł zza granicy obietnicę obietnicy złotych gór. Warszawski prezes narzeka teraz, że dlaczego tylko złote, skoro mógł platynowe.
Panie prezesie, lepszy wróbel w garści niż kaczka w opozycji.

Posunięty wiekowo Niemiec ustępuje ze stanowiska. Ponoć czuje się za stary. Ciekawe, że rezygnację ogłosił dzień po tym, jak jeden z jego podwładnych uznał, że właściwie gej to też człowiek.
Panie posunięty wiekowo... eee, nieważne.

Warszawska prokuratura wyliczyła, że smoleńska brzoza została złamana na wysokości 666 cm.
Pani prokuraturo, ostrożnie z tymi szóstkami, tu niektórzy wierzą w symbolikę rozmaitą i zaraz się dowiemy, że pilot przemawiał językami, a nad zgliszczami samolotu unosiła się głowa rogata.

Na bardziej prywatnym poletku, zaliczyłam sesję. No prawie, jeszcze czekam na ostatnie wyniki, ale jestem dobrej myśli.
Pani sesjo, dziękuję za owocną współpracę.
Uwaga, w tym miejscu zamieszczam ogłoszenie.
W ramach odstresowania po sesji poszłam do kina na film o wiele-niewiele mówiacym tytule "Movie 43". Osoby, które również widziały ten film zapraszam do dyskusji na ten temat, czy to w komentarzach, czy to na Facebooku, czy to osobiście. Bardzo, bardzo chciałabym z kimś porozmawiać na ten temat i sprawdzić, czy przypadkiem nie bez przyczyny urodziłam się w dniu patrona obłąkanych.

Jeszcze bardziej prywatnie, muszę Was już przeprosić, ciężko mi dziś pisać z bardzo prozaicznego powodu: popełniłam błąd i zjadłam obiad w firmowej kantynie, która słynie z tego, że jest w stanie otruć człowieka kromką chleba z masłem. W związku z tym w moim żołądku toczy się właśnie wojna domowa i ciężko skoncentrować się na pisaniu. 

poniedziałek, 4 lutego 2013

Lekka nieznośność bytu

[Na moją wiecznie potarganą głowę spadły kolejne gromy za to, że tak rzadko coś tu wrzucam. W tej sytuacji nie mam innego wyjścia, jak faktycznie wpisać sobie blogowanie w tygodniowy grafik zajęć. Zatem w weekendy będę zbierać myśli i słowa do kupy, a w poniedziałek wpuszczać je przez klawiaturę do sieci.
Słowo eksharcerki, ha ha ha.]
 
 
Zanim przystąpię do prozy, oto drobna próbka poetycka zatytułowana Styczeń:
Karla jara.
Karla tyra.
Karla jara.
Karla tyra.
Karla chce do wyra.
 
Styczeń na szczęście już się skończył, za tydzień ostatnie egzaminy w sesji i wreszcie podmiot liryczny będzie mógł się wyspać.
Hura.
Teraz proza.
 
To była noc pełna wrażeń!
Najpierw rutynowe zaklinanie dobrego snu: przykręcić kaloryfer, otworzyć okno w sypialni, wziąć gorący prysznic, wysmarować się balsamem do ciała, wrócić do sypialni, rzucić na grzejnik morky ręcznik, zamknąć okno i wtulić się w jeszcze chłodniutką pościel.
 
Czas na rytualne kokoszenie. Jaka konfiguracja poduszek będzie dziś grana? Na ułożenie moich poduszek wpływa wiele czynników, których nie rozumiem. Raz głowa wysoko, raz kompletnie płasko. Raz na krawędzi łóżka, raz na środku. Każdą poduszkę przekręcam pięć razy na Tę Chłodniejszą Stronę. Może to zależy od mojego nastroju? Wiem na pewno, że kiedy czuję się źle, rozsuwam poduszki i kładę głowę między nimi, tworząc sobie coś w rodzaju przytulnego schronu dla myśli. 
Nieistotne.
Kokoszenia ciąg dalszy.
Tym razem poduszki nie były mi zupełnie do szczęścia potrzebne, dobrze mi na płaskim. Gasimy światło i zamykamy oczy.
 
Nie, jednak za wcześnie. Muszę się jakoś wyciszyć. Książka niestety chwilowo odpada - moja ulubiona pozycja do czytania w łóżku wymaga swobodnego przepływu powietrza przez nos. Paradoksalnie, czytanie ksiażki w łóżku przy zatkanym nosie wywołuje ból żuchwy, ale to już nieistotne szczegóły, o których nie ma sensu opowiadać. Niestety nie wypracowałam jeszcze pozycji czytelniczej na katar, więc muszę uciekać się do innych łóżkowych rozrywek. Sięgnęłam po laptop i odpaliłam sobie Whose Line Is It Anyway? - taki śmieszny amerykański program oparty na improwizacji. W telegraficznym skrócie, występuje w nich czterech aktorów, którym prowadzący daje różne zadania, najczęściej zasugerowane przez publiczność. Przykład: odegrać scenkę wyłącznie przy pomocy pytań. Temat scenki: ostatnia noc rejsu dla singli. Lekka, niewymagająca rozrywka, idealna na wieczorne wyciszenie. Porelaksowałam się przez dwa odcinki, poczułam, że kleją mi się oczy, więc wyłączyłam laptusia i zawinęłam się w pościel.
Gorąco mi.
 
Wstałam, przykręciłam grzejnik, wróciłam do łóżka, przyjęłam klasyczną pozycję "za gorąco, żeby spać pod kołdrą, a z gołą dupą to nieprzytulnie", czyli z jedną nogą przykrytą a drugą odkrytą, i wreszcie łaskawy Morfeusz spojrzał na mnie przychylnie.
Do czasu.
 
O trzeciej obudził mnie kot, który wieczorem wślizgnął się jakoś do sypialni i tak zakamuflował, że go nie przyuważyłam i nie wyrzuciłam w porę. Kot za drzwi, Karla z powrotem na poduszki. Morfeusz uśmiechnął się wyrozumiale i znów mnie przytulił.
Godzinę później...
Morfeuszu... Morfeuszu, ja cię strasznie przepraszam, ale... muszę do łazienki.
Puścił mnie, ale był już zniecierpliwiony i strzelał fochy bity kwadrans, zanim udało mi się go przekabacić na jeszcze godzinkę.
 
A potem budzik z rykiem zgwałcił moje sny.
 
Takie stosunki przerywane z poduszką i innymi bóstwami snu nie robią dobrze. Mimo, że opanowałam do perfekcji wysypianie się w "jeszcze pięć minut", czuję w kościach każdą minutę, która powinna zostać przespana, a nie została.
 
Kiedyś nie miałam najmniejszych problemów - waliłam się na łóżko na wznak, zamykałam oczy i pięć minut później już byłam w krainie losowo wygenerowanej przez fazę REM. Teraz po zmroku przychodzą do mnie diabełki i sypią piaskiem w oczy, kiedy tylko zacisnę powieki.
 
Tak, wiem - wtedy byłam młodsza i głupsza, w głowie było mniej do układania.
Do bani z taką dorosłością, skoro nawet nie można się wyspać.
 
PS.


 I na koniec anegdotka, która mi się przypomniała. Kupowałam kiedyś płytę Starego Dobrego Małżeństwa. Poszłam do kasy, zapłaciłam, dostałam paragon, wyszłam. Jak wiadomo, paragon jest raczej małym kwitkiem i pełna nazwa SDM nie zmieściła się na druczku. Według paragonu, który miałam w ręce, kupiłam "Stare Dobre Małże". Spodobało mi się.