wtorek, 12 listopada 2013

Pięć porcji warzyw lub owoców dziennie? A pięć kieliszków wina może być?

Do Szanownej Pani Matki Natury

Ziemia, Układ Słoneczny, Wszechświat

Wielce Szanowna Pani,

W pierwszych słowach mego listu pragnę Pani bardzo serdecznie podziękować za systemy, jakie zostały mi wbudowane w standardzie.
W szczególności chylę czoła za dodatkową pracę, jaką włożyła Pani w ukształtowanie mojego biustu oraz wyposażenie mnie w umiejętność posługiwania się piórem.

Mimo niewątpliwych talentów, jakimi wykazała się Pani w procesie twórczym, chciałabym jednak zwrócić uwagę na kilka błędów systemowych, które wkradły się w model HomoSapiens 1.0.

Po pierwsze, brakuje funkcji przełączenia w stan czuwania. Jak telewizor można jednym przyciskiem przełączyć na tryb stand-by, tak człowiek niestety pozostaje w trybie ON do czasu samoistnej hibernacji części uruchomionych aplikacji, która w niektórych przypadkach zajmuje zdecydowanie zbyt wiele czasu. Taki stan rzeczy powoduje nadmierne zużycie energii bez możliwości ładowania.

Skoro już jesteśmy przy temacie energii, gratuluję pomysłu zaimplementowania kofeiny jako doraźnej ładowarki mobilnej. Tu również jednak pojawił się nieprzyjemny bug – już jednorazowe podłączenie do kofeiny może spowodować załadowanie wirusa. Z pozoru niewinny, wywołuje stan pośredni pomiędzy trybem działania i całkowitym wyłączeniem, z którego organizm wychodzi dopiero po ponownym podłączeniu do wspomnianej ładowarki. Dopóki podłączenie nie nastąpi, człowiek znajduje się w stanie letargu, w którym funkcje komunikacyjne są znikome, zaś percepcja ciągu przyczynowo-skutkowego pozostaje całkowicie wyłączona.

System ROZUM, choć niewątpliwie najbardziej zaawansowany technicznie, nie daje się w stu procentach kontrolować. ROZUM czasami się zawiesza, co może prowadzić do zaburzeń pracy takich systemów jak KOORDYNACJA RUCHOWA i KOMUNIKACJA, co z kolei może wywołać fizyczne uszkodzenia całego mechanizmu. Na domiar złego, generowane losowo przez aplikację WYOBRAŹNIA obrazy potrafią zaburzyć funkcjonowanie pozostałych systemów oraz poważnie naruszyć oprogramowanie FUNKCJONOWANIE W SPOŁECZEŃSTWIE, uruchamiając w trybie awaryjnym NERWOWOŚĆ lub NIEZROZUMIAŁY ŚMIECH. 

Pozostając w temacie ROZUMu, pragnę zaalarmować, iż nowsze partie modelu HomoSapiens 1.0 zostały wyposażone w ewidentnie wadliwe egzemplarze tego systemu. Nie jestem pewna, czy to usterka hardware'owa, czy też bug oprogramowania, ale sugeruję rozważenie twardego resetu przy użyciu oprogramowania DARWIN. 

Na koniec pragnę zwrócić uwagę na podzespół, który najwyraźniej został zaimplementowany, nim przeszedł pomyślnie fazę testów - SERCE.
Otóż SERCE okazuje się  niezwykle podatne na wirusy; w przypadku infekcji drugim modelem HomoSapiens, SERCE uderza strasznie mocno, wywołując jednocześnie nadmierną wilgotność rąk, rumieńce na policzkach i błyszczenie oczu.  Zdecydowanie powinna istnieć możliwość zrestartowania SERCE'a poprzez komendę ROZUMu.

Domyślam się, że w moim przypadku, jako że jestem egzemplarzem kompletnym i zdecydowanie używanym, powyższa reklamacja nie zostanie uznana, jednak w trosce o przyszłe pokolenia sugeruję rozważenie powyższych uwag.


Z wyrazami szacunku,
Karlusia

wtorek, 5 listopada 2013

O masz! Wtorek!

Dni ciekną przez palce z zastraszającą prędkością. Ani się człowiek obejrzał, już zrobił się listopad. Tempo życia rośnie, tu i ówdzie przebłyskuje rutyna i nagle człowiek kompletnie traci orientację w kalendarzu. W dodatku pogoda nie pomaga, uparcie utrzymując, że jest złotą polską, przypadającą zwykle na przełom września i października.
Pociesza mnie, że nie tylko ja tracę poczucie czasu. Ba - są gorsi. Tacy, którym się wydaje, że wciąż trwa Średniowiecze. Mówię oczywiście o moich ulubieńcach w czarnych szatach. Ach, czego to ostatnio nie usłyszeliśmy od tych oświeconych głów! Za każdym razem, kiedy któremuś z purpuratów otwierały się usta, mnie otwierał się nóż w kieszeni. 

Nie mam ochoty przytaczać tu tych kalumni, rzuconych między innymi w moją stronę. Pragnę tylko przypomnieć moim czarno odzianym pupilom, że Średniowiecze dobiegło końca i wróg czyha już gdzie indziej. Grube mury może i chroniły chutliwego proboszcza przed widłami gniewnych wieśniaków, ale czasy się zmieniły, a co za tym idzie - widły też już nie te. 

I już, i starczy. Więcej już nie będę o tym pisać, bo wszystko zostało już napisane i powiedziane. 
Zresztą, zanim dopisałam poprzedni akapit zadzwonił do mnie przyjaciel i wyrwał mnie z toku myślowego, przy okazji całkowicie odprężając. Wierzyć się nie chce, że znamy się dwie dekady, a ciągle mamy ze sobą o czym rozmawiać - aż dziwne. Czy człowiek nie powinien mieć jakiegoś limitu słów i tematów do wyczerpania z daną osobą? Z wieloma ludźmi taki limit już wyczerpałam - powiedzieliśmy sobie, co mieliśmy do powiedzenia i każde poszło w swoją stronę. A tymczasem z P. w jednej tylko rozmowie potrafimy prześlizgnąć się po kilkunastu tematach, jednocześnie nie musząc kończyć żadnego zdania, bo to drugie już wie, co to pierwsze chciało powiedzieć. Z jednej strony to fantastyczne uczucie mieć takiego kumpla, z drugiej zaś - przerażające, jak dobrze ten drugi człowiek mnie zna. Jest jeszcze trzecia strona - to zadziwiające, że jeszcze się nie pozabijaliśmy. Ale to akurat kwestia czasu - razem z P. organizujemy od jakiegoś czasu Finały WOŚP w Piasecznie i przy tej okazji jedno drugiemu w końcu sprzeda plombę. 

Jakaś puenta tego chaosu dzisiejszego? Może taka, że trzeba mieć przyjaciela, przynajmniej jednego. A jeszcze lepiej mieć więcej. Ale bez przesady - jeśli komuś się wydaje, że ma całe stada przyjaciół, to nie ma ich wcale. W moim przypadku mogę mówić o czterech tak bliskich mi osobach.
Miejcie więc przyjaciół. 
Przyjaciele są potrzebni do życia. 

wtorek, 22 października 2013

Piijiii, bziuuu!

Wielce Szanowny Panie Pośle! 
Tytułem wstępu chciałabym pogratulować idei zatrudnienia muzykologa. Był to ruch, który komisja inżyniera Laska ewidentnie zaniedbała, a przecież każdy doskonale wie, że samolot spada w G-dur, podczas gdy na nagraniu ewidentnie słychać eksplozję w d-moll.
Przechodząc do meritum, w trosce o powodzenie działań komisji, której raczy Pan przewodniczyć, pragnę zasugerować kilka rozwiązań. Jako specjalistka w dziedzinie marketingu (3,5 roku na stanowisku asystentki managera średniego szczebla), kontaktów z mediami (1 rok studiów zaocznych na kierunku Dziennikarstwo i komunikacja społeczna) oraz brzóz (zagajnik koło domu) czuję się w obowiązku wesprzeć Pana w walce o Prawdę i Sprawiedliwość.
 
Po pierwsze, warto pochylić się nad dowodami, które były wykorzystywane podczas ostatnich prezentacji. Biorąc pod uwagę, jak ważny dowód w sprawie stanowią obecnie parówki, warto zwrócić się do producenta o wsparcie. Jestem przekonana, że firma Sokołów, która po ostatnim konflikcie z jednym z internautów nie ma zbyt dobrej prasy, chętnie wspomoże Pana komisję, dostarczając materiału do dalszych badań; sądzę też, że przemysł piwowarski może obecnie służyć pomocą finansową. Gdyby jednak browar w Tychach nie wyraził zainteresowania, na wysokości zadania z pewnością stanie producent napoju Red Bull. Pozwoli mu to odzyskać twarz po niedawnym blamażu - wykonana przez profesora Obrębskiego symulacja zadała kłam sloganowi, jakoby Red Bull dodawał skrzydeł. 
 
Dodatkowe fundusze z pewnością przydadzą się do realizacji drugiego z moich pomysłów: zatrudnienia w komisji amerykańskiej aktorki Sharon Stone, przebywającej obecnie w Polsce. Gwiazda jest wybitnym autorytetem w dziedzinie aktorstwa, jak nikt inny będzie więc w stanie ocenić prawdomówność świadków zamachu. Jestem pewna, że pani Stone chętnie przystanie na współpracę, należy jednak pamiętać, by nie sadzać jej w bezpośrednim sąsiedztwie profesora Rońdy. 
 
Dodatkowo, warto zadbać o odpowiednio wczesne zgłoszenie do Urzędu Patentowego technologii prania termicznego autorstwa A. Melaka. 
 
Doskonałym posunięciem, zarówno ze względów wizerunkowych jak i z uwagi na dobro prowadzonego śledztwa, było zatrudnienie naukowców cieszących się międzynarodowym uznaniem. Proponuję pójść za ciosem i w ramach prestiżowej wymiany kadry naukowej opracować cykl wykładów pani Wassermann, która dziś zaprezentowała dogłębną wiedzę w zakresie zamachów 11 września 2001. Jestem przekonana, że zarówno władze USA, jak i amerykańska opinia publiczna, zyskają na wykładach p. Wassermann równie wiele, jak my zyskujemy na wykładach profesora Cieszewskiego.
 
Mam też pomysł na szersze wykorzystanie potencjału profesor Głuszczyńskiej-Ziółkowskiej - warto, aby pani muzykolog przesłuchała dokładnie wszystkie taśmy pochodzące ze Smoleńska. Niewykluczone, że jej wprawne ucho wychwyci pienia anielskie, których nagranie może być przydatne w procesie kanonizacji błogosławionego Lecha, patrona męczenników poniżej metra siedemdziesięciu. 

Mam nadzieję, że podsunięte przeze mnie pomysły znajdą uznanie w Pana oczach. Jeśli będzie Pan łaskaw pozytywnie rozpatrzyć moją kandydaturę na członka komisji, jestem do Pana pełnej dyspozycji. 
Pozostaję z szacunkiem.

wtorek, 15 października 2013

Już rozumiem, dlaczego pisarze przypisują furii purpurowy kolor

Czy zdarzyła Wam się kiedyś sytuacja, w której kompletnie nie wiedzieliście, jak zareagować? Coś takiego przytrafiło mi się ostatnio w kinie, a sytuacją, z którą nie byłam w stanie sobie poradzić, było chamstwo. 
Oto, co się stało. 
Poszłyśmy z moją przyjaciółką S. do kina na film, na którym cholernie mi zależało - "Grawitację". Był to pierwszy weekend wyświetlania, film zdążył już zebrać świetne recenzje za granicą, więc na sali panował spory tłum. Koło nas usiadła parka. Światła zgasły, reklamy dobiegły końca, zaczęła się projekcja. Zaczęły się też przygody na fotelach obok. Siłą rzeczy byłam zmuszona wysłuchiwać dość głośnego obcałowywania, ale spoko - są na randce, kochają się, czemu nie. Później zaczęły się rozmowy, bynajmniej nie szeptane. Zwróciłam im grzecznie uwagę, ale nic z tego nie wynikło. Ponowna prośba o ciszę - też bez odpowiedzi. 
Później zaczął dzwonić telefon. 
Dziewczyna najpierw odebrała SMS, łudziłam się przez chwilę, że może po prostu zapomniała wyłączyć dźwięk i szybko naprawi swój błąd. 
Kilka minut później usłyszałam "Nokia tune". Poprosiłam o wyłączenie telefonu. 
Zgadnijcie, co się stało chwilę później?
Dostała SMS! 
Pięć minut później - znów "Nokia tune". 
Lekko puściły mi nerwy. 
- Serio?! - zapytałam, patrząc na nią z niedowierzaniem. 
- Wyłącz ten cholerny telefon! - warknęła obok mnie S. 
- No chyba chciała pani film oglądać, nie? - odburnkęło dziewczę. 
- Próbujemy, ale nam nie dajesz! 
- No, to macie pecha - wzruszyła ramionami młodociana sucz i wgapiła się z powrotem w wyświetlacz telefonu. 
Jak zareagować w takiej sytuacji? Wątpię, żeby obsługa była w stanie coś zdziałać, chamstwo tej kretynki było tak bezczelne, że zabrakło mi języka w gębie. Twórcom filmu należy się Pokojowy Nobel, bo gdyby tak skutecznie nie przytwierdzili mnie tym arcydziełem, jakim jest "Grawitacja", do fotela, prawdopodobnie schowałabym do kieszeni kulturę osobistą i pacyfizm i zwyczajnie wyciągnęła tę picz za włosy z sali (o powodzenie takiej operacji nie miałam powodu się martwić - ona była mniejsza ode mnie, a ja byłam na skraju furii). 

Co się stało z ludźmi?! Jeszcze parę lat temu coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Nie mówię tu o samej komórce dzwoniącej w kinie - do tego dziadostwa musiałam się już niestety przyzwyczaić. Zwykle zresztą jeśli komuś w sali zadzwoni telefon, dźwięk jest szybko pacyfikowany przez właściciela, dawno już nie musiałam nikomu o tym przypominać. Ale tu objawiło się nie tylko chamstwo oborniane w najczystszej postaci, ale też kompletna bezrefleksyjność i - co najgorsze - całkowity mamtowdupizm w stosunku do bliźniego. W takich warunkach nie dziwię się rosnącej liczbie filmików na YouTube, pokazujących człowieka przeprowadzającego staruszkę przez jezdnię, opatrzonych tytułem "Wiara w ludzkość przywrócona". Skoro w naszej rzeczywistości wszechobecne jest kurewstwo, nie ma co się dziwić, że w tak normalnych i wynikających z elementarnej kultury osobistej gestach dopatrujemy się znaków, że może jeszcze z nami nie jest tak źle. 
Hej, gościu nagrywający chłopaka niosącego zakupy staruszka na ulicy - odłóż tę cholerną kamerę, Pulitzera za to nie dostaniesz. Ale kiedy już przestaniesz gapić się na świat przez soczewkę obiektywu, twoim oczom może ukazać się nieprawdopodobne zjawisko - drugi człowiek. Kto wie, może to nawet ten sam człowiek, którego przed chwilą potrąciłeś, bo właził ci w kadr?

Chwilowo nienawidzę ludzi i chyba z tej okazji obejrzę sobie dzisiaj "God bless America" - taki niezbyt ciężki filmik, którego bohaterem jest facet ze świeżo zdiagnozowanym nieuleczalnym nowotworem. Gość popada w marazm, spędza dnie przed telewizorem, gapiąc się na to, co mu tam serwują i pewnego dnia widzi coś, co wyciąga go ze stagnacji - reality show, w którym nastolatka rzuca w swoją koleżankę zużytym tamponem. Ta scena daje Frankowi (bo tak ma na imię nasz bohater) motywację i cel w życiu - zamierza zabić każdego debila, każdego chama i popaprańca, jakiego wydała Ameryka. 
Sama nie mogę zrobić czegoś takiego, bo jest to sprzeczne z moimi wartościami, a poza tym nie mam dostępu do broni, mam więc nadzieję, że obejrzenie filmu przyniesie mi choć szczątkową ulgę.

Nie chcąc kończyć w niewierze w ludzi, dodam więc, że w ten weekend spotkały mnie trzy fantastyczne rzeczy: wróciłam do szkoły i spotkałam znów miłe i znajome twarze, przeczytałam najnowszą powieść Stephena Kinga, która jest kontynuacją "Lśnienia" i jest prawie równie dobra, a na koniec - obejrzałam (zgadnijcie co!) "Grawitację". 
Koniecznie obejrzyjcie ten film. To absolutne arcydzieło, kino, jakiego dawno nie widzieliście - i jeszcze więcej. Dużo wody upłynie, zanim znów zobaczymy coś tak genialnego. 
Zatem - DO KINA! 
A kto nie pójdzie, ten niech parchami obrośnie, wyłysieje, albo w inny sposób stanie się charakterystyczny z wyglądu, żebym z daleka widziała, z kim się nie zadawać. 

wtorek, 8 października 2013

Niektóre rzeczy w życiu dzieją się znienacka, inne zaś - całkiem znacka.

Notka w biegu:
Pan Józef Michalik powiedział dzisiaj, że rozwody rodziców i poszukiwanie miłości przez zagubione dzieci prowadzi do przypadków pedofilii w polskim kościele.

Przez chwilę byłam oburzona tymi słowami, ale potem pomyślałam, że przecież ta linia obrony nie jest nowa - wszak od lat winą za gwałt obarcza się kobiety, bo "ta dziwka mnie sprowokowała". Zresztą, nie mam ochoty znów pisać o kościele i klechach, dlatego w ramach komentarza zacytuję Juliana Tuwima:

Item ględziarze i bajdury,
Ciągnący z nieba grubą rentę,
O, łapiduchy z Jasnej Góry,
Z Góry Kalwarii parchy święte,
I ty, księżuniu, co kutasa
Zawiązanego masz na supeł,
Żeby ci czasem nie pohasał,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.


 A od siebie dodam jeszcze tylko, że wszystko wskazuje na powolny koniec przywilejów facetów w czerni. I życzę im tylko, aby - kiedy już zaopiekuje się nimi prokuratura i sąd - trafili w ręce więziennych misiaczków, którzy jak te wspomniane przez Michalika dzieci lgną i poszukują miłości.
KONIEC TEMATU. 
AD REM:

Złapałam dzisiaj doła z przyczyn, które mogą wydawać się zabawne.  Otóż napisałam recenzję filmu, który wczoraj oglądałam. Niestety, film zawiódł moje oczekiwania, więc też recenzja nie mogła być pozytywna. A tego bardzo nie lubię. 

Już kiedyś wspominałam, że jestem wierną kochanką srebrnego ekranu. Wielokrotnie byłam zdradzana, ale - jak na kochankę przystało - zawsze wybaczałam i wierzyłam, że to tylko ten jeden raz, że każdemu zdarza się zabłądzić. W dalszym ciągu wierzę - świat filmu jest wielki, a jego możliwości niezmierzone, dlatego wiem, że jeszcze nieraz wyjdę z kina przepełniona dziecięcym zachwytem (zresztą planuję to zrobić już w najbliższy weekend). Zresztą moi przyjaciele wiedzą, jak fatalny musi być film, abym nie znalazła w nim choć jednego pozytywnego aspektu - ładnych zdjęć, dobrego aktorstwa czy chociaż dobrze dopasowanej muzyki (jeśli nie wierzycie, jestem zachwycona filmem "Movie 43", na którym cały świat zawiesił psy). Tym razem jednak rozczarowanie mnie przerosło. Długie godziny myślałam o filmie, szukając czegokolwiek, co mogłabym pochwalić - bez powodzenia. Nawet główna aktorka, kobieta mająca na koncie kilka naprawdę wybitnych ról, której warsztatowi dotychczas ufałam, nie była w stanie uratować tej katastrofy. Wszystko to znalazło odbicie w napisanej przeze mnie recenzji i z tego powodu poczułam się źle. 

Zawsze wierzyłam w stare angielskie powiedzenie, że piękno leży w oku patrzącego, dlatego zawsze staram się unikać publicznego wydawania sądów o obejrzanych filmach. Jaki jest sens opisywania własnych interpretacji filmu? Czy nie zamyka to odbiorców na własne doznania? Film jest przecież dziełem sztuki i tak jak we wszystkich innych dziedzinach, jak malarstwo czy poezja, odbiór dzieła zależy od odbiorcy. Dlaczego więc krytycy wciąż bawią się w kinematograficzną wersję uczniowskiej interpretacji „co poeta miał na myśli”? Krytyk filmowy, wygłaszający swoje zdanie ex cathedra, może pobudzić ambitniejszego widza do polemiki, ale przygodnemu odbiorcy, który w kinie szuka przede wszystkim dobrej rozrywki, doszukiwanie się Bressonowskiej koncepcji decydującego momentu w metodyce filmowania najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego jest potrzebne, jak rybie rower.

Teraz jednak przyszło mi pisać recenzje. Mam nadzieję, że z tego tytułu nie będę musiała zrewidować swoich poglądów i następnym razem będę mogła z czystym sercem napisać o filmie dobrze i polecić go czytelnikom.

Muszę jednak być uczciwa i zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. 
Przy całej mojej miłości do srebrnego ekranu, mam bardzo złe zdanie o polskim filmie, który od czasów powojennych bardzo mocno wpisuje się w naszą historiografię. "Różyczka", "Katyń", "Pokłosie", a teraz "Wałęsa" – polscy twórcy garściami czerpią z naszej niedalekiej przeszłości i wydarzeń, których uczestnicy wciąż żyją. 

Mam dość rozbijania Murów Berlińskich, otwierania Układów Zamkniętych, szukania Kretów i Wajdowskiej hagiografii. Nie chcę wychodzić z kina, dźwigając II wojnę światową i PRL. Chcę zobaczyć dobrą opowieść, która pobudzi moją wyobraźnię, która będzie dobrą i niezobowiązującą rozrywką. Chcę kina niepoważnego, po którym w mediach nie wybuchnie historyczno-polityczna wojna, jak to miało miejsce wokół "Pokłosia". 

Niestety, poza scenariuszami napisanymi przez przeszłość, polska kinematografia ma mi od pewnego czasu do zaoferowania niewiele ponad lichutkie komedyjki, które oglądam w ramach autorskich Maratonów Kina Debilnego. 

Dlatego właśnie przy kinowej kasie wybieram Almodovara, Allena i von Triera, zostawiając komedyjki Zatorskiego zakochanym parom, a Wajdę i Kawalerowicza uczniom, przyjeżdżającym całymi klasami na seanse w ramach szkolnej lektury.

wtorek, 1 października 2013

Tit, tit, tiiiit.

Dumbshit, fucking TITFUCKER!!! 
Mail o takiej treści dostałam wczoraj od mojej drogiej koleżanki, wspominanej wcześniej Pani Doktor. Nie, Pani Doktor nie cierpi na Tourette'a, cierpi jedynie na nadmierną ekspresyjność, która w połączeniu z wykonywanym zawodem i polskimi korzeniami potrafi przyprawić marynarzy o pensjonarski rumieniec. 
 
Wiadomość była oczywiście dłuższa, ale przytoczony fragment niewymownie mnie urzekł. A konkretnie - słówko TITFUCKER. W wolnym tłumaczeniu: cyckojebca. Nie znałam tego słówka wcześniej, zawsze wydawało mi się, że akurat język angielski jest dość ubogi w przekleństwa. W ramach specyficznego aktu patriotyzmu odczuwałam dumę na myśl o tym, że tu, w Polsce, można się pieprzyć, pierdolić czy jebać, podczas gdy Anglosasi mogą się co najwyżej fuck
 
Okazuje się jednak, że ilość derywatów od słów fuck, shit czy cunt daje niemalże nieskończone możliwości przeklinania w tym języku. Moim osobistym faworytem wszech czasów jest thundercunt. Niesie w sobie ładunek tak potężny, że po polsku nie wyrazi go nawet najsoczystsza kurwa
 
Właśnie ten ładunek jest magią przekleństw. Ilość emocji, które można włożyć w jeden solidny wulgaryzm, jest nie do opisania. A taka jest przecież funkcja przekleństw - pozwalają nam wyładować emocje. Ból, złość, gniew, rozczarowanie, zaskoczenie, radość, ekstaza, zwycięstwo... Choćbyśmy nie wiem jak dbali o kulturę osobistą, motyla noga nigdy nie uśmierzy bólu po kopnięciu małym palcem u nogi w kant szafki. 
 
Podczas mojego krótkiego, acz radosnego, epizodu z wydziałem polonistyki dowiedziałam się, że fenomen wulgaryzmów polega na zbitkach głosek twardych, przy artykulacji których uruchamia się najwięcej mięśni w aparacie mowy. Spróbujcie sami - rzućcie mięsem i poczujcie, jak na podniebieniu wybucha Wam K, jak R wibruje na języku. To działa w każdym języku - Anglicy mają wspomniane wcześniej titfuckery czy thundercunty, Francuzi jak zawsze zjedzą połowę liter, ale putain wciąż będzie niosło emocje. Włosi wycedzą przez zęby cazzo, Niemcy zaś... cóż, akurat Niemiec może nas nazwać swoim kochanym motylkiem, a my i tak w panice podniesiemy ręce do góry... 
 
Umiejętnie rzucone przekleństwo działa jak werbalne katharsis. Ba - czytałam nawet gdzieś, że z uwagi na ilość uwalnianej ekspresji, osoby skore do przekleństw są bardziej godne zaufania. 
 
Jest jednak jeden warunek, aby wulgaryzm odniósł upragniony skutek - musi być stosowany z umiarem. Jeśli zaczniemy używać przekleństw jak znaków interpunkcyjnych, ich czar pryśnie. Mięśnie twarzy się przyzwyczają, a aureolka tabu zniknie, odbierając słowom ich moc. 
 
A przy okazji wyjdziemy na wulgarnych buraków. 
Używajmy słów świadomie, oszczędnie, ale nie wstydźcie się ich! 
Przeklinajmy na zdrowie, kurwa! 

poniedziałek, 23 września 2013

Skoro każdy ma swojego patrona, kto jest patronem ateistów?

Renomowany rzeźbiarz Paweł Althamer ogłosił niedawno, że planuje wkomponować rzeźbę Jezusa w bryłę bloku na warszawskim Bródnie. 
Ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha ha. 

A poważnie, poszperałam w mediach, informacja dotarła do mnie z kilku źródeł - wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście ma taki plan, choć póki co chyba nie ma jeszcze żadnych pozwoleń. Oczami wyobraźni natychmiast zobaczyłam Maryję wkomponowaną w Pałac Kultury i Nauki - Wejherowo może mieć Matkę Boską Obrotową, Warszawa będzie miała Matkę Boską Peerelowską. 

Jeśli plan Pana Althamera się powiedzie i jego dzieło ujrzy światło dzienne, powstanie w Polsce Trójkąt Katolicki na linii Świebodzin (Jezus) - Częstochowa (Jan Paweł II) - Warszawa (znów Jezus). Będzie to nasza lokalna odmiana Trójkąta Bermudzkiego, z tą różnicą, że zamiast samolotów i statków, znikać będą geje, ateiści i zdrowy rozsądek. 

Będzie to także kolejny dowód na to, że Polacy spali na lekcji religii, kiedy ksiądz opowiadał o złotym cielcu, a słowa papieża o istocie jałmużny i wspieraniu najuboższych zagłuszyli okrzykami "Zostań z nami!" i "Którędy na kremówki?!". 

Nigdy tak do końca nie rozumiałam istoty wiary katolickiej. Owszem, dreptałam w dziecięctwie co niedzielę na mszę (zawsze zastanawiałam się, dlaczego - skoro czeka nas życie wieczne, zmartwychwstanie i w ogóle samo dobro - kościelne obrządki są tak smutne, a organista płaczliwy, jakby mu rodzina wymarła na dżumę). W liceum, kiedy przechodziłam okres zwątpienia i poszukiwania wiary, przeczytałam od deski do deski całą Biblię. I wiecie co? To jest cholernie mądra książka! Jeśli porównać ilość nauk, jakie można wyciągnąć z mitologii greckiej i chrześcijańskiej, Biblia naprawdę uczy ważnych rzeczy - miłości do drugiego człowieka, szeroko pojętego prawa moralnego... Zwłaszcza Nowy Testament jest źródłem uniwersalnych wartości. 

Jest jednak mały szkopuł - ludzka interpretacja. 

Nie chcę tu rozpisywać się na temat historii kościoła katolickiego, jego ewolucji i wpływu na umysły, wolę spojrzeć na tę instytucję z całkiem współczesnego punktu widzenia. 
Po pierwsze, nie bardzo rozumiem, dlaczego kościół pragnie monopolu na dobre uczynki. Wielka Orkiestra jest be, Fundacja TVN jest be - wszystko, poza Caritasem - jest be. 
Po drugie, nie wiem, dlaczego wprowadza się wartościowanie ludzi według frekwencji na mszy, wysokości datku na tacę i godzin spędzonych na sprzątaniu kaplicy (o nie, o orientacji seksualnej i metodach poczęcia nie powiem ani słowa!), zamiast według dobra okazanego bliźniemu. Mogłabym na poczekaniu podać dziesięcioro znanych mi, niewierzących osób, które zrobiły dla świata dużo dobrego, a jednocześnie znam tylko jednego księdza, któremu rzeczywiście los drugiego człowieka jest bliższy niż los wazonu przy ołtarzu. Ciężko mi mówić o osobach głębokiej wiary, bo znam ich bardzo niewiele i utrzymuję z nimi sporadyczny kontakt. 

Mogłabym długo wymieniać rzeczy, których nie rozumiem: wybiórcza interpretacja Biblii, średniowieczne podejście do nauki, kurczowe trzymanie się celibatu - to wszystko sprawia, że mimo najszczerszych chęci nie jestem w stanie przekonać siebie do instytucji kościoła i wiary, którą reprezentuje. I chyba nie widzę takiej potrzeby. 

Chciałabym tylko, żeby już więcej nikt nie brał moich pieniędzy na cele wymyślone przez tę instytucję. Nie chcę już więcej słyszeć księdza, nawołującego mnie ze złotej ambony do życia w ubóstwie. I chciałabym móc pokazać ten piękny, ukochany mój kraj zagranicznym przyjaciołom, nie płonąc ze wstydu, że pod czternastometrowym pomnikiem papieża, ozdobionym złotym wisiorem, śpi głodny i bezdomny człowiek. 

poniedziałek, 16 września 2013

Krótką serią

Połowa września za nami. Zostały mi dwa tygodnie wakacji, nim wrócę na uczelnię. W związku z tym powoli zbliża się czas, kiedy znów trzeba będzie być na bieżąco z wydarzeniami na świecie. Postanowiłam już dziś zrobić przegląd mediów. 
 
Wiem już, że Waśniewską posadzili na ćwierć wieku za pchnięcie dzieckiem o próg. Bardzo mi się podoba ten wyrok i chciałabym, żeby w sprawach o dzieciobójstwo już zawsze zapadały właśnie takie. Mam wrażenie, że od pewnego czasu nieudanych rodziców w Polsce jakby więcej. A może po prostu wzrosła wykrywalność - nie wiem. Grunt, żeby ludzi trzymających swoje pociechy w zamrażarkach karać należycie. 
 
Wiem też, że dziś od rana wyciągają ten przerdzewiały dowód na ułańską fantazję jednego Włocha. Nie do końca rozumiem sensację, jaka narodziła się wokół tematu. Przypuszczam, że po prostu nic ciekawszego nie działo się na świecie i dopóki w USA nie pojawił się kolejny wariat z liczbą naboi w magazynku przewyższającą jego iloraz inteligencji, po prostu nie mieli o czym pisać. 
 
Tymczasem w kraju zakończyły się strajki i demonstracje, które miały być chyba bardziej wiecem przedwyborczym szefa związków zawodowych niż jakąkolwiek formą domagania się spełnienia żądań. Gdzieś wyczytałam, że te demonstracje miały poparcie prawie 60% społeczeństwa. Przyjmuję, że pozostałe 40% jest bardziej zorientowanych w gospodarce oraz miało na studiach podstawy logiki. Pozostaje też pytanie, jak wspomniane poparcie rozłożyło się w Warszawie, która przez tych kilka dni była lekko sparaliżowana (w jakim dokładnie stopniu - tego nie wiem, omijałam stolicę szerokim łukiem, informacje o utrudnieniach docierały od znajomych).
 
Nowy papież nie powiedział ostatnio nic ciekawego, za to w Białymstoku spalił się kościół. Nic to jednak, bo na Pomorzu zbudowali inny i to w 24 godziny. Gdzie była ta ekipa, jak nawalaliśmy z oddaniem Narodowego przed Euro?
 
Za granicą przyznano nagrody Emmy, co jest dla nas powodem do dumy - najwięcej nagród zgarnął film o - uwaga - polskim geju (określenie przytaczam za jednym z wiodących portali informacyjnych w kraju). Ten "polski gej" to oczywiście urodzony w Wisconsin Liberace, syn Włocha i Polki o jakże rodowicie brzmiącym nazwisku Frances Zuchofski. Z niecierpliwością czekam, kiedy odkryją, że ziemia w doniczce z palemką Leona Zawodowca pochodziła z Borów Tucholskich. 
 
Jest też oczywiście - kalkując niezgrabnie angielskie powiedzenie - słoń w tym pokoju. Syria. Najpierw wysłuchałam przemówienia Obamy i odniosłam wrażenie, że jego doradca miał gorszy dzień i zamiast napisać tekst orędzia, wziął przemówienie Busha z 2003, wykreślił Irak i wstawił w to miejsce Syrię. Potem zaczęłam się zastanawiać, skąd do ciężkiej cholery wytrzaśniemy kasę na nową wojnę, ale na szczęście z pomocą przyszedł minister Sikorski i udało się zapobiec światowemu konfliktowi. Hura. 
 
Całej tej syryjskiej historii poświęcono jednak stosunkowo mało miejsca, bo w międzyczasie niezbyt letnia gwiazdka Disneya publicznie ocierała się dupą o przyrodzenie jakiegoś piosenkarza, którego nigdy nie widziałam na oczy. 
 
Przegląd mediów zakończyłam lekturą artykułu traktującego o zakazie internetowej pornografii, planowanym przez brytyjskiego premiera. Good fuckin' luck on that, Mr Cameron. 
 
No, chyba na jakiś czas wystarczy mi informacji. Co za dużo, to niezdrowo, a ja ostatnio staram się żyć jak najzdrowiej (poza papierosami i kawą oczywiście. Plus sporadycznie spożywanym alkoholem w ilościach zależnych od nastroju). 
Zabrakło mi tylko jednej wiadomości w tym wszystkim. 
Czy ktoś wie, co się dzieje ze Snowdenem?

poniedziałek, 9 września 2013

Bój się bloga...

Domagam się wyrazów wdzięczności od producenta mojego telewizora - gdybym jakiś czas temu nie zawiesiła codziennej gimnastyki na kołku, prawdopodobnie miałabym dość siły, aby wywalić telepudło przez okno. A korci mnie, z każdym pstryknięciem pilota coraz bardziej. 
 
Oglądanie telewizji nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć, ale odnoszę wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku lat poziom nadawanych programów nie tyle spada, co wręcz nurkuje. Kiedy bowiem człowiek jest przekonany, że widział już wszystko, nagle z telewizora dobiegają nuty piosenki o mięsnym jeżu. 
 
W czasie urlopu miałam okazję spędzić nieco czasu przed ekranem, czego skutkiem były pasemka siwizny na głowie, delikatny wytrzeszcz oczu i ślinienie. Dane mi było bowiem obejrzeć kilka odcinków programów paradokumentalnych, które zalewają nas ostatnio jak tsunami Japonię. 

Oto matka, która po rozwodzie skupia całą swoją uwagę na nastoletnim synu i robi mu awanturę, kiedy chłopak przynosi ze szkoły czwórkę z plusem. Dopiero kiedy chłopak wpada w narkotyki, kobieta widzi, że popełniła błąd. 

Oto chłopak, który myśli, że jest wampirem, zaprasza swoją dziewczynę na światowy zjazd wampirów. Dziewczyna łamie mu serce, bo zamiast jechać z ukochanym, wybiera się na koncert Justina Biebera. 

Oto mężczyzna, który przez lata ukrywał przed rodziną swoją transseksualność. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin decyduje się ujawnić przed żoną i dziećmi i robi to w najlepszy znany sobie sposób - w programie Ewy D. 

Każdy odcinek to nowy dramat, rozgrywający się według klasycznej szkoły scenopisarstwa - mamy tu zawiązanie akcji, kryzys, katalizator, walkę, utratę nadziei, punkt krytyczny, olśnienie i katharsis. Czego chcieć więcej? A że kryzysem jest zła ocena, nastoletni bunt czy jedno piwo za dużo - tym lepiej, nie ma sensu przeciążać widowni zbyt wydumaną fabułą, wszak sztuka jest imitacją życia, a życie jest jednowymiarowe, prawda? 
 
Być może byłabym w stanie zdzierżyć tę papkę, gdyby została ładnie podana, ubrana w dobrych aktorów i sensowne dialogi. Zamiast tego widzę na ekranie amatorskie zawody w konkurencji "kto najgłośniej rozedrze japę", a dialogi (nie wiem, czy są improwizowane, czy nie) zręcznie wymykają się słownikom. Dziś na przykład usłyszałam taką perełkę: 
Kiedy umarł mój syn, synowa zaczęła się zachowywać, jakby szlag w nią trafił
Czyż to nie piękne? 
Zdarzają się też głębokie refleksje o podłożu filozoficznym: 
Dzięki życiowym po­rażkom, zda­jemy so­bie sprawę, jak wiel­kie ma­my szczęście, bo pot­ra­fimy żyć. 

Nie wiem, dlaczego to do nas przyszło, wolę nie sprawdzać wskaźników oglądalności tego medialnego guana, nie chce mi się nawet stawać w obronie poprawnej polszczyzny, która jest moim osobistym sacrum. Nie będę zawracała kijem Wisły, oburzała się na medialną debilizację społeczeństwa. Zrobię to, co zalecam każdemu - wyłączę telewizor i pójdę na spacer. Będę też wykluczała ze swojego towarzystwa ludzi, którzy interesują się takimi klejnotami cudu XX wieku. Dzięki temu liczba ludzi w moim otoczeniu zostanie zredukowana, co z kolei sprawi, że spadnie liczba obowiązków towarzyskich. W ten sposób pojawi się odrobina wolnego czasu i będę mogła pójść na siłownię i odzyskać kondycję, która pozwoli mi w końcu wypieprzyć telewizor przez okno.

środa, 4 września 2013

Sprawozdawczo

Wróciłam właśnie z dwumiesięcznego urlopu od pisania. Od mojego ostatniego wpisu spod moich palców wyszły dwa teksty do "Przeglądu"... i to by było na tyle. Kilka razy siadałam do napisania czegoś na blog, zacinałam się po kilku zdaniach, a następnie moją uwagę odwracał kot, coś łażącego po ścianie albo paproch za paznokciem. Zwalę to na zmęczenie materiału, bo na lenistwo jestem za dumna, a na blokadę literacką za cienka w uszach. Ale nie próżnowałam przez ten czas, o nie! Kiedy już zaleczyłam kontuzję szyi, musiałam pędem wracać do pracy i pozałatwiać wszelkie zaległości, bo na sierpień zaplanowałam urlop i chciałam wyjechać z czystym sumieniem. Po trzech tygodniach zasuwania odtrąbiłam sukces i zwiałam do Aten. Tych pod Augustowem.

Tydzień na odludziu, gdzie telefon służył co najwyżej do słuchania muzyki, bo w żadnym z lokalnych sklepów nie sprzedawali zasięgu - coś pięknego. Nie wiedziałam, co się dzieje na świecie i - prawdę mówiąc - nie obchodziło mnie to. Mogła wybuchnąć wojna, ptasia grypa mogła przemutować w kaczy katar i pod tą postacią zdziesiątkować ludność obu Ameryk - informacją dnia był dystans, jaki przejechaliśmy na rowerach. Inną ważną dla mnie wiadomością była decyzja, czy będę tego wieczoru piła wino, whisky, czy zostanę przy herbacie. 
 
W takim stanie świadomości wróciłam w rodzinne strony i tak też spędziłam kolejne dwa tygodnie błogiego lenistwa. No dobrze, nie takie znów błogie to było - jak to zawsze na urlopie bywa, zawsze jest jakaś trawa do skoszenia, jakieś drzewko do wycięcia... Zawsze coś się znalazło. Ale w dalszym ciągu starałam się utrzymywać ten słodki stan niewiedzy i mimo wszystko mogę z czystym sumieniem uznać, że przez cały ten czas robiłam co chciałam, kiedy chciałam, a przede wszystkim - z kim chciałam. A najczęściej nie chciałam z nikim. Urlop spędzony bez ludzi okazał się tym, co tygryski lubią... no, może nie najbardziej, ale w dalszym ciągu bardzo lubią. Przez ten czas utrzymywałam kontakt z bardzo wąskim gronem znajomych i teraz głęboko wierzę, że taka terapia od czasu do czasu każdemu zrobi dobrze. Czy wiecie, jak cudownym uczuciem jest wyeliminowanie ze swojego życia wszystkich tych idiotów, na których nie możecie patrzeć? Spełnienie intelektualne, spowodowane przebywaniem z ludźmi, którzy mają do powiedzenia coś sensownego i - uwaga - interesującego, a jeśli nie mają akurat nic do powiedzenia, zaczynają równie sensownie milczeć? Polecam każdemu ze szczerego serca! Myślę, że gdybyśmy nie zmuszali się wzajemnie do niechcianego towarzystwa, na świecie byłoby mniej wojen, stres nie byłby chorobą cywilizacyjną XXI wieku, a każdy z nas tryskałby energią, którą normalnie marnuje na powstrzymywanie odruchu przypieprzenia temu bęcwałowi z naprzeciwka.
 
Utrzymywałam ten błogostan aż do ostatniego poniedziałku, kiedy to... ale o tym przeczytacie w (reklama) najnowszym numerze "Przeglądu Piaseczyńskiego" (nie, nie płacą mi za to, ale płacą mi za felietony, więc czuję się poniekąd w obowiązku). 
 
Jest jeszcze jedna rzecz, którą robiłam przez ostatnie dwa tygodnie - uczyłam się. 
 
Odkryłam w sobie pociąg do rozmaitych kryminałów i - co za tym oczywiście idzie - do medycyny. A konkretniej, do medycyny sądowej. Patologia i antropologia wciągnęły mnie po uszy. Przeczytałam parę książek, ale literatura ma to do siebie, że nie odpowie na pytania dodatkowe, rodzące się podczas lektury. O ile książka nie wyczerpuje tematu, zostawia człowieka z poczuciem niedosytu. W tej sytuacji mogłam jedynie zgłosić się do najlepszej znanej mi lekarki (czytaj: jedynej, z którą znam się na tyle dobrze, żeby bez skrępowania zadać rodzące się w mojej głowie pytania). Mogłabym oczywiście nie zawracać jej głowy i poszukać odpowiedzi w Internecie, ale w czasie, kiedy po świecie hula afera z NSA, człowiek zgłębiający medycynę w poszukiwaniu wiedzy potrzebnej do kryminału powinien rozważnie zadawać pytania cioci Wikipedii. Poza tym bardziej ufam jednak trzydziestoośmiolatce z dyplomem i tytułem naukowym niż redagowanemu przez bliżej nieznane źródła portalowi. Pojawił się jednak drobny problem komunikacyjny. Językiem ojczystym wspomnianej pani doktor jest angielski. Ja zaś do niedawna byłam pewna, że ten język znam. Otóż nie - nie znam. Sześćdziesiąt procent czasu naszych rozmów zajmowało wertowanie słowników. Nierzadko pani doktor musiała literować wypowiedziane przez siebie słowa, żebym mogła je odszukać. Próbowałyśmy oczywiście tłumaczenia opisowego, ale niestety takie rozwiązania nie zdają egzaminu, kiedy rozumie się tylko spójniki i zaimki: 
"Thymus? To organ położony wewnątrz mediastinum, tuż za sternum. Jest częścią układu odpornościowego". Aha, hm... no tak. Siedem sezonów "Dr House'a" nie przygotowało mnie na to, słownik był niezbędny. Uczyłam się więc dwójnasób - z jednej strony poznawałam rozmaite funkcje i dysfunkcje ludzkiego organizmu, z drugiej zaś opanowywałam angielskie nazewnictwo z zakresu anatomii. Wiem już, gdzie w ludzkim ciele znajdują się patella i urethra, a cerebral cortex uważam za piękną nazwę (pisałam już chyba kiedyś o moim Słowniczku Słów Fikuśnych a Fajniutkich, prawda? Jeśli nie, niech jego nazwa Wam podpowie, o co chodzi). Do tego wiem już, czym się różni histerektomia częściowa od całkowitej i wiem, jak dużą rolę w odczuwaniu popędu płciowego przez kobietę odgrywają jej jajniki. Dowiedziałam się już bardzo wiele na temat zmian, jakie zachodzą w organizmie w przypadku nieleczonego schorzenia rozmaitych organów i obecnie mam ochotę wyciąć sobie śledzionę - ot tak, na wszelki wypadek. Medycyna, przynajmniej z teoretycznego punktu widzenia, jest fascynującą dziedziną i podejrzewam, że byłabym świetnym lekarzem, o ile nie kazaliby mi praktykować na żywych organizmach. Nie jestem pewna, jak zareagowałabym na martwe, więc niewykluczone, że byłabym też świetnym patologiem-teoretykiem. 

Ufff... Wróciłam zatem, wypoczęta, zdrowa, pełna sił i humoru, ze świeżo zdobytą wiedzą i apetytem na pisanie. 
Dzień dobry. 

PS. Mały słowniczek: 
Thymus - grasica
Mediastinum - śródpiersie
Sternum - mostek
Patella - rzepka kolanowa
Urethra - cewka moczowa
Cerebral cortex - kora mózgowa

poniedziałek, 8 lipca 2013

Cichosza

Kiedy w ubiegłym tygodniu dostałam zwolnienie lekarskie, trochę się zmartwiłam - w sierpniu planuję długi urlop i boję się, że przez dwa tygodnie nieobecności w pracy mogę później nie wyrobić się z robotą i mogę mieć problem z wakacjami. Takie już piękno pracy w obecnej postaci - urlop nie oznacza wolnego od obowiązków, a bardziej przymus wykonania ich wcześniej. A i tak trzeba się liczyć z telefonami od szefa. Uznałam jednak, że nic na to nie poradzę, nie jestem w stanie siedzieć w biurze ze sztywną szyją, spojrzałam więc na jasną stronę - mogę się wyspać, poczytać, złapać trochę ciszy... Nigdy się bardziej nie pomyliłam. Spać nie mogę, bo nie jestem w stanie znaleźć wygodnej pozycji, w której nic nie będzie mnie bolało. Z tego samego powodu dłuższe czytanie nie wchodzi w grę. Co do ciszy zaś, od czwartku do dzisiejszego południa gościła u nas dwójka dzieci, z czego starsze jest ewidentnie nadpobudliwe, a młodsze próbuje naśladować to starsze. Krzyki, śpiewy i pohukiwania towarzyszyły mi przez pięć dni, dorzucając dodatkowych cierpień. Jedyną opcją odcięcia się od hałasu, było założenie słuchawek i puszczenie muzyki. 
 
Czyli, de facto, zagłuszenie dzieciaków innym hałasem. 
 
Człowiek jest potwornie hałaśliwym gatunkiem. Niemal każda ludzka czynność jest napiętnowana dźwiękiem, czy jest to praca, czy rozrywka. Nawet emocje, takie jak gniew, radość czy żal, sygnalizujemy dźwiękiem. Zupełnie, jakbyśmy próbowali opanować otaczający nas świat, zagłuszając go. Hałas stał się tak wszechobecny, że przestajemy już zauważać jego źródła - ruch uliczny, samoloty, kosiarki, płaczące dzieci (cudze oczywiście), telewizor, radio, mikrofalówka... Uodporniliśmy się na hałas. Jesteśmy tak bardzo przyzwyczajeni do generowania różnych hałasów, że kiedy ktoś milknie, zaczynamy się niepokoić o jego samopoczucie. 
 
Jonasz Kofta śpiewał kiedyś, że gdy się milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję, co być może drzemie w nas. Nie wiem, czy akurat na poezję, ale na pewno cisza sprzyja myśleniu - powie to każdy, kto próbował uczyć się przy włączonym telewizorze i w chwili, kiedy sąsiadka tłucze schab na kotlety. Kiedy zaczynamy się z kimś kłócić i pojawia się argument krzyku, przestaje liczyć się racjonalność. Podobnie ma się rzecz na imprezach - ten, kto mówi najgłośniej zwykle jest tym, który akurat mówić już nie powinien. 
Cisza pozwala wejrzeć nam w siebie, wyłączyć się na chwilę z tego przedziwnego pędu, w którym uczestniczymy. W ciszy możemy sobie tak po prostu być. 
 
Czy to znaczy, że mamy w te pędy wyłączać wszystko, co produkuje decybele? Jasne, że nie. Są takie piosenki, których NIE DA SIĘ słuchać cicho. Klakson na drodze może uratować życie, choć mało kto już o tym pamięta. Płaczące głośno dziecko informuje nas w ten sposób, że dzieje się coś niedobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby dać ciszy czas. Raz dziennie zamknijcie okno, wyłączcie radio, komputer, telewizor, czy co tam akurat gra i posłuchajcie, jak jest cicho. 
 
Gwarantuję, że sprawi Wam to przyjemność.
 
Bo gdy się milczy, milczy, milczy to apetyt rośnie wilczy na myślenie, co być może drzemie w nas.

środa, 3 lipca 2013

Chrup!

No, to się człowiek nacieszył wakacjami. 
 
Jak pisałam w poniedziałek, w niedzielę zaliczyłam ostatnie egzaminy. Jeszcze czekamy na ich wyniki, ale można było już odtrąbić wakacje. W głowie roiły mi się wizje wolnych weekendów, już zaplanowałam jakiegoś grilla dla znajomych, jakiś wypad na rowery... Plany kwitły w mojej głowie niecałe 48 godzin.
 
Wczoraj rano pojechałam do pracy, zrobiłam sobie kawę, pokręciłam się... Ot, normalny dzień roboczy.Ciągle jeszcze nie miałam kiedy odespać po nauce, więc zmęczona ziewnęłam, przeciągnęłam się... i zastygłam w takiej pozycji. Moja szyja odmówiła posłuszeństwa, jakikolwiek ruch głową wywoływał ból przywołujący na język wszystkie kurwy świata. 
 
Nie ma rady - trzeba do lekarza. 
 
Siostra dowiozła mnie do Piaseczna, dotelepałam się do przychodni, w której jestem zarejestrowana. Przychodnia prywatna, więc liczyłam na to, że ktokolwiek tam mi pomoże. Zawsze byłam słaba z matmy, ale jeszcze nigdy nie przeliczyłam się aż tak bardzo. Jedynym lekarzem w całej przychodni był kardiolog, do którego zapisy skończyły się dwa miesiące wcześniej. Oprócz tego była jeszcze jedna pielęgniarka i trzy sympatyczne panie w rejestracji. Ze łzami bólu w oczach prosiłam o jakąkolwiek pomoc - dostałam radę, żeby ktoś zawiózł mnie do Konstancina. Na szczęście moi przyjaciele nie pracują w polskiej służbie zdrowia, więc bardzo szybko udało się znaleźć życzliwą duszę, która przewiozła mnie do STOCERa (nie wiem, kto mnie czyta, więc dla ochrony świadków i uczestników podróży przemilczę, jak udało nam się pokonać gąszcz remontowanych dróg jednokierunkowych). 
 
Po odbiciu się od klamki w prywatnej lecznicy w Piasecznie, w państwowym szpitalu ortopedycznym, z którym nie mam najlepszych wspomnień, byłam przygotowana na najgorsze. 
 
A tu - niespodzianka! Nie wiem, czy w ciągu ostatnich dwóch lat administracja szpitala przeszła jakieś diametralne zmiany, czy po prostu miałam szczęście, ale w ciągu godziny od rejestracji byłam już w domu, po prześwietleniu, badaniu i wykupieniu w aptece leków i kołnierza. 
 
Może nie powiem jeszcze, że kocham polską służbę zdrowia, ale na pewno powiem: dziękuję za dobrze wykonaną pracę. 
 
Co teraz? Teraz dwa tygodnie z usztywnioną szyją, co już drugiego dnia mnie wkurza - kołnierz jest diablo niewygodny. Ale nie ma tego złego - mogę odpocząć po sesji. 
A propos - w czasie, kiedy pisałam te słowa, dostałam informację o dwóch z trzech brakujących ocen w moim indeksie. Ból się opłacił, nie mam w indeksie nic poniżej 5.
Wyniki bardzo mnie cieszą, ale jeśli ceną udanej sesji są później dwa tygodnie usztywnienia, to ja jednak w przyszłym roku poproszę o parę czwórek.


PS. Jeśli w tekście jest jakaś niezborność - zwalam to na leki. Pan doktor powiedział, że proszki mogą mnie nieco ogłupiać.


poniedziałek, 1 lipca 2013

Strona ostrzega, że pole tytułu jest wymagane, a ja nie mam dziś nawet pół pomysłu na tytuł.

Kochany pamiętniku, 
Ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem wkuwania elementów retoryki, powtórek z literatury, czytania lektur. Dziobanie opłaciło się - sesja połknięta z wynikiem bardzo dobrym. Co prawda czekam jeszcze na wyniki dwóch egzaminów, a dzisiaj jeszcze napisałam pracę na zaliczenie jednego przedmiotu (konwersatorium wiedzy o filmie. Miałam napisać esej o jednym z filmów, które oglądaliśmy w semestrze, a napisałam esej o tym, że nie da się pisać o filmie), ale jestem dobrej myśli. 
 
Niniejszym odtrąbiłam wakacje! Wreszcie będzie czas na książkę inną niż zadana lektura, na kino, na przejażdżkę rowerową! Hurra! No, to od czego zacząć?
 
Książki? Są, czekają, ale chętnie zrobię sobie jednak parę dni odpoczynku od czytania. 
Film? Chciałam dzisiaj iść do kina, ale okazało się, że nikt mi nie chce towarzyszyć. Poza tym grają teraz tylko dwa filmy, które chcę obejrzeć, i oba w jakichś barbarzyńskich porach. Odpada. 
Rower? No, dzisiaj akurat trochę chłodno. 
 
Plan na dziś - leżeć pępkiem do góry. Jest mi dzisiaj tak szalenie wszystko jedno, że może nawet zaraz się zdrzemnę. Ale jednocześnie ciągnie mnie do ludzi - przez to wszystko strasznie się ostatnio zdesocjalizowałam (tak, nowe słowo). Poza wyrąbaniem z przyjaciółką zdecydowanie zbyt dużych ilości wina w ostatnią sobotę, tak dawno nie byłam już wśród ludzi, że chyba już nie pamiętam, jak się zachować w towarzystwie. Kochani, pomóżcie, zabierzcie mnie gdzieś z domu, niech ja poprzebywam wśród cywilizacji! 
 
Ech... chyba znowu muszę się poddać. Wiem, że zbyt często stosuję wpisy zastępcze, obiecuję, że to ostatni raz. Za tydzień napiszę coś mądrzejszego.  
Idę szukać towarzysza do kina.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

W życiu jak w autobusie - nie trzeba wiedzieć, jak działa silnik, wystarczy łapać się rury na zakrętach

Na początek informacja dla wszystkich, którzy nie mają okien i Facebooka - przyszło lato! Pierwsze upały już spaliły mi ramiona i dekolt - ten ostatni zrobił się łaciaty. Nie wiem, jak go teraz doopalać, żeby nie było wstyd pojawić się na mieście z odkrytą piersią.
 
W dalszej kolejności aktualności z życia prywatnego - sesja w toku. Póki co idzie mi dobrze - 5 x 5,0. Przede mną kolejne pięć zaliczeń. Trzymajcie kciuki, żebym się teraz nie wyłożyła - jeśli uda mi się utrzymać poziom, jest szansa na stypendium, a wtedy może wreszcie będzie mnie stać na waciki.
 
Hm... Napisałam "stać mnie na waciki" i zastanowiłam się, czy to określenie będzie zrozumiałe. Rzecz jasna, nawiązuję do cytatu z "Kilera", który jest ponoć filmem kultowym. Ponoć, bo określenie "kultowy" jest od pewnego czasu tak popularne, że pewnie nawet w swojej lodówce znalazłabym coś kultowego.
"KULTOWY FILM TWÓRCY »GWIEZDNYCH WOJEN«!"
"NAJNOWSZA PŁYTA KULTOWEGO ZESPOŁU!"
 
Itp., itd...

Słuchając tych chwytów marketingowych odnoszę wrażenie, że coś mnie omija. Jak to - kultowego zespołu? Jest taki zespół KULT, który znam i do niedawna lubiłam, ale jeśli chodzi o inne kultowe zespoły, zatrzymałam się na Nirvanie. Kultowy film? Jaki to jest "kultowy film"?
Zerknęłam do słownika, oto, co znalazłam:


1. «związany z kultem religijnym»
2. «symbolizujący doświadczenia, wartości i postawy jakiejś społeczności lub jakiegoś pokolenia»
3. «popularny w jakiejś grupie społecznej»
 
Ok, sprawa się wyjaśniła. Moja polszczyzna okazała się nieaktualna, nie wiedziałam, że jest opcja nr 3 jest już poprawnym użyciem.
 
No dobrze, ale jakie są kryteria tej kultowości? Ile osób powinno słuchać jakiegoś zespołu, aby można było określić go tak określić? Sto tysięcy? Milion? Rebecca Black miała swego czasu kilkaset milionów wyświetleń na YouTube - czy jest kultowa? A zespół Weekend?
 
Swoją drogą, bardzo ciekawy jest ten zabieg zachęcania ludzi do kupienia rozmaitych produktów argumentem, jak wiele osób już z niego korzysta.
"Miliony Polaków korzystają z naszych usług!"
Przypomina mi się od razu stare hasło "Jedzmy gówno! Miliony much nie mogą się mylić!"
 
Oczywiście, doświadczenie zawodowe podpowiada mi, że chodzi tu o uruchomienie pewnych mechanizmów w psychice potencjalnego klienta. Wiem, że argument ad populum służy pobudzeniu potrzeby poczucia przynależności. Z drugiej strony, podobno pokolenie Y to indywidualiści i szczury, które muszą w tym wyścigu być wyżej! dalej! więcej! od reszty. Ostatnio mam duże dylematy związane właśnie z przynależnością do tego pokolenia i jego potrzeb, więc może te argumenty do mnie nie trafiają, bo nie mieszczę się w targecie? Jakoś nie przekonuje mnie milion Polaków używających jakiegoś proszku do prania, bardziej przekonuje mnie brak plam na ubraniu wypranym w tym, który aktualnie stoi obok pralki. Fakt, że trampki Converse są najpopularniejsze na świecie, nie przekona mnie do ściągnięcia z nóg moich ulubionych tenisówek marki nieznanej. Czy to znaczy, że nie przynależę do pokolenia Y? Jakoś mi to nie przeszkadza, czy to z kolei znaczy, że nie odczuwam potrzeby przynależności? Czy brak takiej potrzeby czyni ze mnie socjopatkę? Psychopatkę? Mój Boże, co ze mnie za człowiek?!
 
Jakby w odpowiedzi na moje rozterki, Pink zaśpiewała mi właśnie do ucha "I'm so glad that I'll never fit in, that will never be me".
Jestem z Tobą, Pink. Poodstawajmy razem.
 
PS. Tak się kończy nieogarnianie rzeczywistości - zaczęłam pisać, mając w głowie konkretny temat, który gdzieś mi uciekł. Nie pamiętam, o czym miałam się dziś produkować. Jak sobie przypomnę, dopiszę jeszcze jedno PS.
 

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Raz, dwa, trzy, próba życzliwości

Jasna cholera, no nie umiem! Za diabła nie dam rady, nawet nie bardzo mi się chce!
Sorry, Piklu, taka jest prawda. Wsadź sobie tę całą życzliwość w cztery litery.
 
Jakiś czas temu wspominałam o koleżance, która próbuje mnie zrewolucjonizować. Za jej namową odstawiłam mięso i pilne śledzenie wszystkich bieżących informacji. Miało mi to pomóc odzyskać szeroko pojęte dobre samopoczucie. Faktycznie, fizycznie czuję się dobrze. Dieta niskoinformacyjna przyczyniła się co prawda do osłabienia bloga - nie bardzo mam o czym pisać - ale w ogólnym rozrachunku lepiej mi się śpi. Kolejnym Piklowym Planem Modernizacji Karli było nastawienie mnie życzliwie do świata. Usiłowała wmówić mi, że poczynione dobro wraca do człowieka.
 
Gówno prawda.
 
Ludzie są bezmyślni, bezrefleksyjni, a wszystko, co dobrego spotka ich ze strony otoczenia, traktują jako naturalny stan rzeczy. W skrajnych przypadkach potrafią człowieka opierdolić, że zrobił dobrze, a mógł lepiej. Niektórym najwyraźniej wiele wysiłku sprawia wyjrzenie poza czubek własnego nosa. Przykład? Prosze uprzejmie, świeżutki, bo wczorajszy.
 
Akcja Wysypisko Książek. Stoimy na Rynku, z wielkim uśmiechem na ustach objaśniamy kolejnym zainteresowanym, że Wysypisko to miejsce, gdzie można przynieść niepotrzebne książki, ale też można je sobie wziąć, że akcja ma na celu wprawienie książki w ruch. Tak, proszę pani, to wszystko za darmo, nie, proszę pana, nie jesteśmy antykwariatem. W większości przypadków reakcje są pozytywne, ale raz na jakiś czas pojawia się malkontent, którego szpila przebija na wylot.
 
"Co wy tu za śmiecie wywalacie? Dalibyście coś ciekawego, a nie takie szmaty!"
"Wywalamy" to, co przyniosą nam ludzie, szanowny panie. Shit in, shit out, jak mówią Amerykanie.
 
"A dlaczego ja nic, kurwa, nie wiedziałem, że tu dzisiaj będziecie? Po cholerę coś takiego robić, jak się nawet o tym, kurwa, ludziom nie mówi? Co ja, kurwa, szklaną kulę mam?"
Ogłaszamy się w Internecie i, kurwa, pocztą pantoflową, bo nie stać nas, kurwa, na oplakatowanie miasta i wykupowanie powierzchni w gazecie. Kurwa.
 
"Za darmo, jaaaasne. Którą księgarnię reklamujecie?"
Nie księgarnię, szanowna pani, tylko salon masażu erotycznego "Gryź i ciągnij". Mamy takie branie, że rozdajemy klientom książki, żeby się nie nudzili w poczekalni.
 
Jasne, rozumiem, w dzisiejszych czasach wszyscy wiemy, że w życiu za darmo można dostać najwyżej łomot. Dlatego godzę się na nieufność, ale nie godzę się na malkontenctwo i inwektywy. Daruję sobie już truizmy typu: "Skoro nie podoba się to, co robię, spróbuj zrobić lepiej, zamiast tylko krytykować". A już zupełnie nie chce mi się nawet wspominać o ostracyzmie, jaki spotyka ludzi pokroju Jurka Owsiaka, bo to już zupełnie inny poziom ludzkiej perfidii.
 
Z drugiej strony, ludziom chyba zaczyna brakować zwykłej życzliwości, może o tym świadczyć wysyp "wzruszających" filmików, jak to człowiek pomaga drugiemu. Wpiszcie w YouTube hasło "faith in humanity restored", przeczytacie komentarze o tym, jak wielki jest człowiek, który powstrzymał swojego pijanego w sztok kolegę, usiłującego wsiąść za kierownicę. Inni gotowi są (w komentarzach, oczywiście) przyznać medal komuś, kto przeprowadził staruszkę przez ulicę.
 
Serio, ludzie? Naprawdę tak bardzo skamienieliśmy, że tak proste gesty wywołują aplauz? A skoro przyklaskujecie ludziom, których na te gesty stać, spróbujcie sobie przypomnieć, kiedy sami zrobiliście coś bezinteresownie dla drugiego człowieka. Nie uwierzycie, ale gdybyśmy tak wszyscy razem się zawzięli i zaczęli patrzeć na drugiego człowieka jak na osobę, a nie na wilka czy barana, dość szybko zlikwidowalibyśmy cały ten nihilim, cynizm i sarkazm (co - trzymając się słów Woody'ego Allena - pozostawiłoby na świecie tylko orgazm. Jestem za).
 
Wracając do Ciebie, Piklu, podejmowane przez Ciebie próby ulepszenia Karli są ze sobą sprzeczne. Z jednej strony próbujesz sprawić, że będę patrzeć na siebie życzliwym okiem, z drugiej strony wymagasz życzliwości wobec innych. Albo rybki, albo akwarium, Mała. Mogę być dobra dla siebie i nie przejmować się chamami i debilami wokół siebie, albo mogę być dobra dla nich, kosztem swojej wątroby.
 
George Carlin powiedział kiedyś, że w duszy każdego cynika żyje bardzo rozczarowany idealista. Jak zawsze trafiłeś w punkt, Wielki G.
 
 
PS. Przed opublikowaniem tego tekstu, pokazałam go Piklowi. Niechętnie przyznała mi trochę racji.
Zgryźliwi vs. Życzliwi - 1:0.
 

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Bzzzz....ik

Dopiero wczoraj wieczorem zorientowałam się, że na blogu brakuje zeszłotygodniowego wpisu. Zapomniałam na śmierć, tak pochłonęły mnie praca i nauka. Zresztą pisania ostatnio mam tyle, że jeden tekst mniej czy więcej po prostu przeszedł niezauważony. 
 
Uznałam, że trzeba się trochę podwarsztatować, więc poprosiłam jedną z moich wykładowczyń o wsparcie. Obecnie ćwiczę pisanie do wielu odbiorców, więc piszę trzy-cztery razy to samo, tylko innym językiem, czasem inaczej dobierając fakty. Nudne to jak flaki z olejem, a przy okazji odkryłam, ze nigdy nie powinnam mieć dzieci. 
 
Oczywiście, poza pisaniem, mam jeszcze inne obowiązki. Takie jak nauka. Jest czerwiec, sesja za pasem. Wiem, że wykształcenie nie piwo, nie musi być pełne, ale skoro już po tylu latach przedsięwzięłam (rany, jak ja lubię to słowo) kroki ku wyższej edukacji, trzeba być konsekwentnym. Zwłaszcza, kiedy nauka sprawia taką frajdę. 
 
Wszystko byłoby super, gdyby nie maleńkie "ale" - mój mózg dostał ADHD. Mam poziom koncentracji czterolatka, czytanie mnie nudzi, a kiedy już uda mi się przysiąść i skupić - zaczynają się MELODIE. 
 
Nie wiem, która klepka mi się poluzowała, ale wypływają spod niej dźwięki. Gdyby jeszcze te dźwięki były ładne, nie byłoby problemu. Niestety takie nie są. 
W zeszłym tygodniu, przy nauce filozofii, towarzyszyła mi pioseneczka "Rubber duckie" Erniego z Ulicy Sezamkowej. 
Dzisiaj, kiedy próbowałam zasiąść do wiedzy o kulturze, w mojej głowie rozległo się "... biiiiilet miesięęęęęcznyyyy na okazicieeeelaaaa....". 
 
No w mordę! 
 
Jest na świecie tyle pięknych pieśni, tyle cudnych melodii. Dlaczego w mojej głowie nie słychać Kasi Nosowskiej (o! o niej też muszę, ale to zaraz!), tylko cholerną Ulicę Sezamkową?! Czemu "Bilet miesięczny", a nie cokolwiek mądrzejszego, niech to będzie i "Ave Maria"?! 
 
Błagam, niech ja nie będę osamotniona w tych mękach fonicznych. Niech to nie będzie objaw obłędu. Z drugiej strony... Stephen King pisał kiedyś, że ostatnim dźwiękiem, jaki słyszy szaleniec, zanim chwyci siekierę, jest brzęczenie komara. Ja już chyba wolę gumową kaczuszkę od komarów, bo tych mam nadmiar. Są wszędzie i zawsze. Kiedy ostatnio miałam okazję popracować w ogrodzie, spełniłam jednocześnie trzy dobre uczynki - wykopałam dwa suche drzewka, oddałam krew i dokarmiłam zwierzątka. Szkoda, że z krwi nikt nie skorzysta, a zwierzątka najchętniej bym ubiła.
Drogie komary - co z was za zwierzęta? Nie spełniacie w przyrodzie żadnej istotnej funkcji, nie jesteście w żaden sposób pożyteczne, więc won z mojego ekosystemu! 

Ech, no nie składają mi się dzisiaj słowa. W głowie dalej "Bilet miesięczny". Wszystko jest do bani. Wszystko, poza Kasią Nosowską, którą miałam ostatnio zaszczyt poznać nieco bliżej i która jest dokładnie tak fantastyczną postacią, jak sobie wyobrażałam. Rozsiewa wokół siebie ciepło i spokój wewnętrzny. Człowiek w jej obecności czuje się przytulony. Chciałabym mieć wokół siebie więcej takich ludzi. Ja też taka będę, jak dorosnę. 
O!


PS. Na do widzenia jeszcze mała anegdotka. Udało mi się ostatnio pięknie przejęzyczyć. Powiedziałam: "Wiesz, to taka tajemnica poliszynszyla". Ładne?

poniedziałek, 27 maja 2013

Lubię ten stan: papierosy, sieć i ja

Jestem nałogowcem. 
Kiedyś myślałam, że to określenie dotyczy przede wszystkim palaczy, alkoholików i narkomanów. Później odkryłam kofeinę i zrozumiałam, że kawa też jest nałogiem. W międzyczasie okazało się też, że jeśli przez dłuższy czas nie obejrzę jakiegoś dobrego filmu, pojawia się u mnie syndrom odstawienia. Zrozumiałam, że można uzależnić się od wszystkiego. 
 
W zeszłym tygodniu miałam okazję przekonać się, że fajki, kawa i kino to nie wszystkie moje używki. Okazuje się, że jestem też uzależniona od Internetu, a przekonałam się o tym w bolesny sposób. 
 
Zabrakło nam Internetu. Gdzieś sparciał jakiś kabelek, gdzieś zdechł jakiś bezpiecznik - nie wiem. Grunt, że awaria trwała ponad tydzień. Pierwszego dnia nie wzruszyło mnie to - nie pierwszy to i nie ostatni raz, jak śpiewał Śmiałkowski. 
 
Drugiego dnia już byłam lekko poirytowana. Wróciłam z pracy, chciałam obejrzeć sobie coś ciekawego - guzik. Całe szczęście mam jeszcze parę nieprzeczytanych książek, więc znalazło się zajęcie na wieczór. 
 
Później nastąpił weekend, na szczęście słoneczny i gorący, więc pognałam w plener, nie przejmując się przerwami w dostawie sieci. 
 
W poniedziałek byłam już solidnie wkurzona - nie mogłam wrzucić nic na blog, nie byłam w stanie też dostać się do tekstów, które musiałam przeczytać do szkoły (nauczka na przyszłość - nie trzymać materiałów wyłącznie w skrzynce mailowej). 
 
We wtorek dopadł mnie głód godny ćpuna. Chodziłam rozdrażniona, doszukiwałam się wszystkich możliwych powodów do narzekania na brak Internetu. A to nie mogę puścić przelewu, a to nie mogę ogłosić na Facebooku weekendowej akcji Wysypiska, a to nie mogę ściągnąć e-booka niezbędnego do szkoły... Wszystkie kundle tego świata zostały powieszone na dostawcy www. Jednocześnie potrzebowałam zajęcia, jakiegoś substytutu, który zabije mój czas.
 
Każdemu w życiu jest potrzebna odrobina rutyny, która daje swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. W mojej codziennej rutynie zawiera się bezmyślny relaks po pracy, polegający na szwendaniu się po sieci, oglądaniu kocich filmików na YouTube, gawędzeniu ze znajomymi na FB. Po prostu potrzebuję takiej pozbawionej wysiłku intelektualnego chwili, zanim siądę do nauki czy pisania. I oto nagle ktoś pozbawił mnie tej bezmyślności, tego restartu. Jak ten kot w pustym mieszkaniu, o którym pisała noblistka, nie mogłam znaleźć sobie miejsca.
 
Co począć? Czytać? Marne oderwanie, skoro za chwilę mam usiąść do nauki. Iść na spacer? Za oknem leje. Oglądać telewizję? Aż tak bezrefleksyjnej rozrywki nie chcę i nie potrzebuję. 
 
Z braku rozsądnych alternatyw kończyło się na układaniu pasjansów i graniu z komputerem w pokera (miałam do wyboru jeszcze szachy, ale to już wymagało wykorzystania kilku zwojów mózgowych). 
 
Kiedy wreszcie Internet znów popłynął w kablach, zachłysnęłam się ilością rozrywek. Facebook! Blogi! Filmy! Filmiki z kotami! Bzdurne obrazki! Nareszcie mój dzień odzyskał dawny rytm. Nareszcie wrócił ten bufor pomiędzy pracą i pracą. Ale tydzień bez Internetu pozostawił mnie z refleksją: nigdy już nie będę krytykować ludzi przesiadujących po pracy przed telewizorem. Jedni wolą Internet, inni wolą telewizję, ale rzecz sprowadza się do jednego - nałogu opartego na potrzebie ustalenia rytmu dnia. A elementem tego rytmu najwyraźniej musi być rzucenie bezmyślności odrobiny czasu na pożarcie.

poniedziałek, 13 maja 2013

A gdyby to była wasza matka?

[Podczas majówki byłam świadkiem, jak człowiek pod wpływem alkoholu wsiada za kierownicę. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, w całym towarzystwie najwyraźniej tylko ja widziałam w tym coś złego, bo "mało wypił, ma do przejechania tylko kilka ulic, poza tym jest środek nocy". Szczęśliwie nic się nie stało, ale przypomniałam sobie swój tekst sprzed jakiegoś czasu, który uważam za wciąż aktualny i który chcę Wam przedstawić - ku refleksji.]

Dziś rano znów się przekonałam, jakie mam w życiu szczęście, że nie pracuję w Warszawie. To, co dzieje się w czasie poniedziałkowych godzin szczytu na ulicach, wytrąciłoby z równowagi flegmatyka z niedokrwistością. 
 
Oto kobieta, która wjeżdża na skrzyżowanie, chociaż nie ma z niego jak zjechać, bo droga jest zapchana do ostatniego centymetra. Blokuje przejazd i przez całą zmianę świateł nikt nie jest w stanie się ruszyć. 
 
Oto mężczyzna, który postanawia przycwaniaczyć i zręcznie omija sznur samochodów, jadąc pustym pasem do skrętu w prawo, po czym zajeżdża drogę tym na pasie do jazdy prosto. 
 
Oto kolejny artysta, który najwyraźniej nie pamięta, że jedzie TIRem z dwiema naczepami i zmieniając w korku pas, blokuje całą Aleję Krakowską. 
 
Do kompletu jeszcze pojawia się kierowca autobusu, który niewiele sobie robi z sygnalizacji. Czerwone, żółte, zielone... Co za różnica! On tu jest od wożenia ludzi, a nie kontemplowania kolorystyki używanej przez drogowców. 
 
Mówię tu o jednym tylko skrzyżowaniu - Al. Krakowskiej i Al. Hrabskiej w Falentach, między Jankami i Raszynem. Na szczęście to jeden z niewielu punktów zapalnych na mojej trasie do pracy. 
 
Zachowanie na drodze jest na swój sposób fascynujące. Na pewno wiele mówi o charakterze danej narodowości. Amerykanie na przykład rzadko przekraczają dozwoloną prędkość. Brytyjczycy najchętniej całe życie jeździliby po rondach. Francuzi za kierownicą są nieobliczalni, bo nie widzą potrzeby używania kierunkowskazów. Jeśli jesteś we Włoszech i nie ruszysz spod świateł w ciągu dwóch setnych sekundy od chwili zapalenia się zielonego, musisz liczyć się z tym, że wszyscy wokół wcisną klakson. Polacy zaś... 
 
Oj. 
 
Polak za kierownicą jest żywym dowodem darwinowskiej teorii ewolucji i bezdyskusyjnie pokazuje, ze od małpy dzieli nas raptem kilka par chromosomów. Totalny egoizm, ułańska fantazja i kompletny brak poważania dla przepisów drogowych. 
Tam, gdzie stoi znak ograniczenia prędkości do 40 km/h, należy jechać 70 km/h. Zakaz wyprzedzania jest tylko sugestią. Światła dzielą się na zielone, późne zielone, wczesne żółte i późne żółte. Światła awaryjne znoszą każdy zakaz postoju, a klakson służy do krzyczenia na innych i można go używać zawsze i wszędzie. Pas do skrętu to błąd w nazewnictwie - powinien się nazywać "pas do skrótu". Lewy pas służy do szybkiej jazdy. A dziury w drodze są winą wyłącznie rządu, bo przecież jezdni nie robi różnicy, czy jedziesz pięćdziesiątką czy setką, czy ważysz 800 kg czy 4 tony. 
 
Człowiek za kierownicą jest niewidzialny, można więc dłubać w nosie i poprawiać makijaż. Oczywiście, samochód służy też do słuchania muzyki - im głośniej, tym lepiej. Trzeba jej słuchać na tyle głośno, żeby zagłuszyć dźwięki płynące z zewnątrz, takie jak syrena karetki czy wozu strażackiego. Na znaki należy patrzeć tylko wtedy, gdy jesteśmy w nowym miejscu, bo przecież znamy drogę na pamięć, nigdy nie zmienia się pierwszeństwo ani warunki na drodze. 
 
I przecież wypiłem tylko jedno piwo. 
 
Według statystyk, rocznie ginie na drodze od pięciu do ośmiu tysięcy ludzi. Dziesięciokrotnie więcej zostaje rannych. Jestem przekonana, że gdyby 20 sekund przed wypadkiem spytać każdego z nich o ocenę własnych umiejętności, żaden z nich nie miałby sobie nic do zarzucenia. 
 
I każdy z tych wypadków spowodowany był złym stanem nawierzchni, nieprawidłowym oznakowaniem drogi i z winy tego cymbała, w którego uderzyli.