czwartek, 21 grudnia 2017

List do polskiej inteligencji

Droga Inteligencjo!

Od dwóch lat porównujesz rządy Jarosława Kaczyńskiego do rządów Bieruta, Gomułki, Gierka. Od dwóch lat krzyczysz, że minister Błaszczak wprowadza stalinowskie metody walki z opozycją. Od dwóch lat stoisz na ulicy, wznosząc łańcuchy świateł, machając flagą Unii Europejskiej, skandując „KONSTYTUCJA”!

I o ile wszystko to rozumiem i popieram, nie mogę się oprzeć, żeby nie powiedzieć głośno:
To wszystko jest gówno warte.

Macie, Inteligenci, wrażenie, że rząd Was ignoruje? Słuszne to wrażenie – prezes i jego podwładni nie mają Was w sercu, ba – nawet nie leżycie im na wątrobie. Plasujecie się gdzieś między dzisiejszą kanapką z jajkiem i wczorajszą ogórkową, na ostatnim odcinku okrężnicy. Mówiąc prościej – wszyscy mają Was w dupie. Możecie sobie stać na ulicach, fotografować złych policjantów pałujących co aktywniejszych członków waszego zgromadzenia, ale nie zdziałacie absolutnie nic.

Dlaczego?

Bo te wszystkie protesty nie mają żadnego realnego znaczenia, żadnej wymiernej wartości. Nie przekładają się na gospodarkę, nie zmieniają nastrojów społecznych. Rządzący nic nie tracą, nawet wizerunkowo (a w oczach niektórych wręcz zyskują). Więc po co mieliby się Wami przejmować?
Opozycja i sprzyjające jej media bardzo chętnie doszukują się analogii pomiędzy dniem dzisiejszym a PRL. Wówczas również na ulicach skandowały tłumy, służby mundurowe pałowały.
Jest tylko kilka różnic i to wcale nie takich subtelnych.

Po pierwsze, tłumy, które wtedy skandowały, składały się z siły robotniczej. Jeśli robotnicy strajkowali, w miejscu stawał przemysł, który był głównym filarem gospodarki PRL. Nasze stocznie budowały statki dla całego bloku wschodniego. Cegielski w Poznaniu robił silniki do tychże statków, produkował też pociągi. Lublin z kolei był ośrodkiem produkcji lotniczej. Więc to nie pod nawoływaniem profesorów Geremka czy Mazowieckiego zaczęły uginać się władze, ale pod groźbą paraliżu kluczowych produkcji przez młotkowego Kowalskiego.

Po drugie, ówczesne protesty nie wynikały z naruszania swobód konstytucyjnych czy ręcznego sterowania władzą sądowniczą. Przyczyny buntu były znacznie bardziej prozaiczne – w Poznaniu zaczęło się od dodatkowego podatku, nałożonego na tzw. pracowników akordowych. W dużym skrócie – im więcej człowiek pracował, tym większy podatek musiał zapłacić. W Lublinie punktem zapalnym były nierówności płacowe i podwyżki cen żywności. W Gdańsku – również podwyżki cen.
Po trzecie, nie – aresztowanie Klementyny Suchanow za obrzucenie jajkami kolumny prezydenckiej nie jest „metodami stalinowskimi”. Znaj proporcje, mocium panie.

Pochylmy się na chwilę nad Gdańskiem, bo tu właśnie doszło do wydarzeń, które powinny stać się kanwą analizy obecnej sytuacji.

Marzec 1968 r. Po wydarzeniach 1956 r. władza poluzowała nieco śruby ruchom robotniczym, więc fabryki pracują jak dawniej. Za to przykręciła śrubki inteligencji – bardziej restrykcyjna cenzura, nasilający się antysemityzm, przejawiający się między innymi usuwaniem profesorów pochodzenia żydowskiego ze szkół. W końcu Dejmek wystawia w Warszawie swoje słynne „Dziady” i machina rusza. Środowiska studenckie z Warszawy, Gdańska, Poznania i jeszcze kilku innych miast krwawo ścierają się z milicją i ZOMO.
Jak reagują na to robotnicy z Gdańska?
Przyłączają się do pałowania studentów. Bo robotnikom jest dobrze – władza spełniła postulaty, jest co jeść, zarobki są dobre i jeszcze deputaty wpadają. Więc czego ci studenci drą ryje?
Mijają dwa lata. O studenckich strajkach już mało kto pamięta. Za to władza stoi pod murem. Jak mówi stare powiedzenie, z pustego i Salomon nie naleje. 14 lat wcześniej udało się uspokoić strajki, ale koszt zamknięcia robotnikom ust był ogromny. Trzeba podnieść ceny żywności. 13 grudnia 1970 ogłaszają podwyżki cen, a 14 grudnia Stocznia Gdańska staje. Strajkujący robotnicy szukają wsparcia w środowisku akademickim, ale prorektor Uniwersytetu Gdańskiego odcina się od rozmów, dochodzi do przepychanek, a studenci są obrażeni na robotników za pomaganie w pałowaniu ich dwa lata wcześniej. Gdańskie strajki rozlewają się trochę po Polsce – dołącza się Gdynia, Szczecin, na pół dnia nawet Warszawa czy Wrocław, ale to i tak ostatni dzień protestów, więc wieczorem wszyscy rozchodzą się do domów.

O co walczy Gdańsk w 1970 r.? O wzrost płacy minimalnej, o zredukowanie różnic płacowych między tzw. niebieskimi i białymi kołnierzykami, o zasiłek chorobowy. Nie ma tam żadnych postulatów dotyczących cenzury, antysemityzmu czy innych, które bolą inteligencję.
Z tego bardzo okrojonego obrazka można wyciągnąć kilka wniosków:
1.    Interesy inteligencji i sił robotniczych nigdy nie szły w parze.
2.   Jak przyszło co do czego, te grupy nie umiały się solidaryzować.
3. Kołem zamachowym najważniejszych protestów nigdy nie była sytuacja polityczna, dyplomatyczna czy prawna. Tylko gospodarcza – bo od tego zależało, czy naród będzie miał co do garnka włożyć.
4.   Owocem Poznania ’56 i Gdańska ’70 (a więc strajków robotniczych) są reformy gospodarcze. Owocem Marca ’68 jest „zmiana świadomości młodej inteligencji polskiej”.

Patrząc na ogół ruchów opozycyjnych w latach 1946-1989 można wysnuć uzasadnioną tezę, że wkład inteligencji w obalenie komunizmu był porównywalny do wkładu muchy siedzącej na końskiej dupie w oranie zagonu. 10 lat zabrało opozycyjnej inteligencji przyłączenie się do ruchów robotniczych i podpięcie swoich postulatów o przestrzeganiu swobód konstytucyjnych, uwolnieniu więźniów politycznych i powszechnym dostępie do informacji do postulatów robotników o wolnych sobotach i podwyżkach pensji. Gdyby nie Wałęsa, Walentynowicz i Krzywonos, Geremek, Mazowiecki i Kaczyńscy pewnie nadal siedzieliby w czyimś mieszkanku i przy herbacie debatowali o Klubie Krzywego Koła.

Za chwilę minie 30 lat od czasu, kiedy PZPR skapitulował i poszedł na współpracę z „Solidarnością”. U władzy siedzą ludzie, którzy upadkiem komunizmu łacno wycierają sobie gęby, jednocześnie dając przywileje ówczesnym prokuratorom, a bohaterów tamtych czasów – czy to robotnika Wałęsę, czy inteligenta Geremka – odżegnują od czci i wiary. Majdrują przy prawach wyborczych, nacjonalizują przedsiębiorstwa, zmieniają historię i cenzurują media – a jednak mają rekordowo wysokie poparcie. Warszawska inteligencja na przemian nie dowierza sondażom i rwie sobie włosy z głowy, jak to możliwe, że „Polacy są tak głupi”.

Otóż nie, inteligencjo. To nie Polacy są głupi, tylko ty. Nie wysnułaś żadnych wniosków, nie nauczyłaś się niczego.

Twoim największym grzechem, polska inteligencjo, jest arogancja. Nie czujesz potrzeby wczuwania się w sytuację człowieka z innej, stojącej w twoich oczach niżej, kasty społecznej. Ty nie mieszkasz na Podkarpaciu, nie śmierdzisz cebulą i nie słuchasz disco polo. Ty mieszkasz w wielkim mieście, pijesz kawę fair trade i chodzisz do teatru. Wolne chwile spędzasz z książką, bo telewizja nie ma ci nic do zaoferowania. To nie jest kwestia pogardy, absolutnie nie o to chodzi. Po prostu jesteś z innego świata i zdajesz się nie dostrzegać potrzeb ludzi w innej sytuacji życiowej. Dla ciebie, inteligencie stojący ze świeczką pod pałacem prezydenckim, dobrem najwyższej potrzeby jest wolność mediów i niezawisłość sądów. Dla człowieka uprawiającego na Lubelszczyźnie ziemię po ojcu i dziadku, dobrem najwyższej potrzeby jest swoboda upraw, którą zabrała mu Unia Europejska. Ciebie boli, że minister Szyszko pozwala strzelać do żubrów. Hodowcę świń pod Białowieżą cieszy, że minister Jurgiel znalazł mu klienta na wieprzowinę zarażoną ASF.

Zanim więc zaczniesz płakać nad tym, co nowa władza zabrała lub próbuje zabrać tobie, zastanów się, co dała innym. A dała wiele – mówię to z niechęcią, ale tak jest. Rodzinom wielodzietnym dała realne pieniądze, wypłacane co miesiąc jak w zegarku. Stolarniom dała doskonałej jakości drewno do produkcji drogich mebli. Ba, nawet ludziom, których ciągnie romantyczny mit wojny, ale którzy z różnych przyczyn nie dostali się do wojska, dała namiastkę w postaci WOT.
Tymczasem ty krzyczysz o abstraktach, które tym ludziom niewiele mówią. Konstytucja? Ot, dokument, który w najlepszym przypadku czytali ostatnio na WOS w szkole. Zawłaszczanie Trybunału Konstytucyjnego i PKW? Zastanów się głęboko – jaki REALNY wpływ mają takie posunięcia władzy na codzienne życie?

Czy dostrzegasz już, inteligencjo, co się stało i co nadal się dzieje?
PRL upadł nie dlatego, że ludziom brakowało wolności mediów i zgromadzeń. Upadł, bo ludziom brakowało chleba.

W 2017 r. Polska jest w zupełnie innej sytuacji gospodarczej i finansowej, zupełnie inaczej też przedstawiają się nasze zobowiązania wobec innych państw (czytaj: nie trzeba odbudowywać połowy kraju, nikt już nie wywozi całymi wagonami owoców naszej produkcji do ZSRR, a w 2009 r. udało się wreszcie spłacić do końca długi po Gierku). Dlatego też, o ile PiS nie narozrabia na tyle, że zostaną nałożone na nas sankcje ekonomiczne, doprowadzenie do sytuacji, w której ludziom zacznie brakować chleba, potrwa znacznie dłużej niż w dobie PRL.

Od ostatniego uścisku dłoni w Jałcie do Joanny Szczepkowskiej, ogłaszającej koniec komunizmu, upłynęły 44 lata.
Prawo i Sprawiedliwość rządzi od dwóch.  
Więc, wielkomiejska inteligencjo, masz dwie drogi:
a) Zaczniesz niemal pozytywistyczną pracę u podstaw, aby zrozumieć współczesne społeczeństwo w pełnym jego przekroju, a kiedy już zrozumiesz – możesz szukać narzędzi do zmiany.  
b) Będziesz nadal nosić świeczki pod pałacem i wygłaszać okrągłe zdania, krzycząc o stalinowskich metodach ilekroć policja założy komuś kajdanki za rzucanie jajkami w prezydenta, z rezultatami identycznymi z dotychczasowymi. 

Możesz też czekać, aż PiS wypstryka się z pieniędzy na spełnianie obietnic wyborczych i na nowego Wałęsę, który zostanie twarzą głodnych robotników. 

Ale na to bym przesadnie nie liczyła, bo zajmie to wiele lat, a i robotników już nie mamy zbyt wielu.   

wtorek, 26 września 2017

Ciota-niewidka

Długo biłam się z myślami, czy poruszać ten temat. Czy warto? Wszyscy teraz o tym piszą, jaki pożytek przyniesie kolejny głos wśród krzyczącego tłumu? Co wniesie wpis na ledwie dychającym blogu?
Ale potem pomyślałam: Cholera, napisz. Dla wykrzyczenia, co ci w duszy gnije. I dlatego, że jesteś to winna. 

Ciota, pedał, lesba, zboczek, babochłop.
Pizdoliz, lachociąg, cwel.
Patologia. Zboczenie. Choroba.
Do gazu z pedaliadą. 
Co Hitler robił z Żydami, my zrobimy z wami. 
Cholerne genetyczne pomyłki.
Pod ścianę i rozstrzelać.
Jałowi ludzie.

I nagle umiera człowiek. Dziecko jeszcze. Dziecko w okresie dojrzewania, w czasie, kiedy psychika i fizyczność zmienia się tak, że człowiek zaczyna nienawidzić siebie. I właśnie w momencie największego pogubienia, tuż przed granicą samookreślenia, to dziecko uderzyło w mur nienawiści ze strony rówieśników i odbiło się od tego muru, by przywalić głową w ścianę milczenia i obojętności dorosłych. 
I dziecko umarło, zmiażdżone pomiędzy nienawiścią i milczeniem.

Słowa, które piszę dzisiaj, byłyby tak samo ważne dwa lata temu. Dziś Kacper, wtedy Dominik. A ilu było pomiędzy nimi? Ilu Michałów, Pawłów, Kaś i Julii? Wiele. Nie wiemy o nich, bo w tych dwóch głośnych przypadkach rodzice powiedzieli: mój syn był prześladowany za inność. O ilu nie wiemy - ciężko powiedzieć. Rocznie 600 nastolatków popełnia samobójstwo. Nie ma szans, żeby w naszym homofobicznym, ksenofobicznym, popieprzonym społeczeństwie te dwa przypadki - Kacpra i Dominika - były odosobnione. 
Ale o tym się nie mówi. Bo to wstyd, że syn-pedał, córka-lesbijka. Niech sobie będzie, jak już musi, ale po cichu. A jak się powiesi na sznurówce, to powiemy, że źle się uczył. Nie może być, że pedzio, bo jeszcze ksiądz pogrzebu nie da. 

Ten wstyd to owoc długich lat nienawiści. Całe pokolenia ciężko pracowały na to, by większość nieheteronormatywnych założyła czapkę-niewidkę i udawała kogoś innego. Niektórzy udają "normalnych" - biorą śluby, zakładają rodziny. I trwają u boku męża czy żony, nieświadomych kim tak naprawdę jest osoba, z którą dzielą życie. I tylko czasem, kiedy po drugiej stronie łóżka rozlega się już równomierny oddech świadczący o głębokim śnie, można sobie pozwolić na cichy płacz w poduszkę. 
Inni do mistrzostwa opanowali operowanie zaimkami i metaforami. 
"Moje kochanie", "Moja lepsza połówka" - byle nie powiedzieć jasno "mój chłopak", "moja dziewczyna". "My" tylko w czasie teraźniejszym, bo "poszłyśmy do kina" może być zbyt sugestywne. 
Jeszcze następni uciekają w samotność, byle nie dać upustu zakazanej miłości. 

I to, co się stało z Kacprem, Dominikiem i diabli wiedzą iloma innymi, to też nasza wina. Nasza i naszych czapek-niewidek. 
Kulimy ogony, myśląc tylko o własnym przetrwaniu. O tym, jak coming out wpłynie na nasze znajomości, kariery, sąsiedztwo. 
I usprawiedliwiamy się sami przed sobą, że po co od razu wyskakiwać z jakąś afirmacją - no bo przecież nikomu nic do tego, z kim chodzę na randki. Ja nie zaglądam do łóżek znajomym heterykom, więc oni nie muszą zaglądać do mojego.
Gówno prawda. 
Co komu do tego? Kacprowi i Dominikowi do tego. Setkom innych młodych ludzi, którzy boją się być inni, wstydzą się własnej miłości. 
To są dzieciaki, które własną niewidzialnością pozbawiamy nadziei, wzorca. 
Nie mówimy im: "Spójrz na mnie - jestem gejem i robię karierę w sporcie". 
"Spójrz na mnie - jestem lesbijką i dobrze zarabiam we własnej firmie". 
"Spójrz na mnie - jestem transseksualny i jestem świetnym aktorem".
"Spójrz na mnie - jestem biseksualna i jestem sprawnym politykiem".  
Ile autorytetów mają nieheteronormatywne dzieciaki w polskiej rzeczywistości? 
Roberta Biedronia. 
Anię Grodzką. 
Michała Piróga.
Koniec listy. 
Reszta nazwisk znana jest zaangażowanym w branżę albo są to ludzie odlegli o lata świetlne od zainteresowań młodych (Maciej Nowak czy Tomasz Raczek). 
Chcecie mi wmówić, że na scenie muzycznej nie ma ani jednej lesbijki? 
Że w polityce mamy jednego tylko geja? 
A cała reszta, te piękne panie prężące ciała na ściankach na premierach filmowych, ci panowie napinający muskuły na imprezach sportowych - to wszystko heterycy? 

W świecie, w którym każdy aspekt jest odbity od heteronormatywnej sztancy, jesteśmy winni tym dzieciakom własny coming out. Naszym zasranym obowiązkiem jest pokazać, że seksualność nie jest powodem do wstydu. I że to, czy w domu czeka na nas chłopak, czy dziewczyna, nie ma najmniejszego wpływu na to, czy odniesiemy w życiu sukces.

Rewolucja seksualna w latach 60. ubiegłego wieku wybrzmiała głośno i doprowadziła do wojny pokoleniowej. Ale to tej rewolucji zawdzięczamy prezerwatywę, pigułkę i seks pozamałżeński - coś, co dziś jest normalne i oczywiste. Może czas podnieść głowy i sprawić, żeby za dziesięć czy dwadzieścia lat nieheteronormatywność była równie normalna i oczywista? Bo tylko wtedy, zamiast tracić energię na chowanie się przed rówieśnikami, Kacper i Dominik będą mogli skupić się na samorozwoju i przestać się bać tylko dlatego, że zamiast Kaśki, w której podkochuje się połowa II a, podoba im się Tomek z III c?

Kacpra, Dominika i wielu bezimiennych zabił nasz wstyd. Wstyd, który wynieśliśmy z domu tak samo, jak homofobi wynieśli z domu nienawiść. Czas z tym skończyć. 

Przepraszam Cię, Dominiku. 
Przepraszam Cię, Kacprze. 
Przepraszam za swoje tchórzostwo. 
Czapkę-niewidkę niech trafi szlag. 

poniedziałek, 4 września 2017

500+ prosimy przelewać bezpośrednio na konto Biedronki.

Narodzie! 
Oto nastąpiło powtórne przyjście, na które wszyscy tyle czekaliśmy! 
Nie mówię tu oczywiście o żadnych biblijnych postaciach, tylko o Świeżakach. No wiecie, tych pluszakach z Biedronki. 

Jeśli komuś z Was umknęła historia ze Świeżakami, już tłumaczę: Biedronka zorganizowała akcję promocyjną, gdzie za zakupy w określonej kwocie dostaje się naklejki, które następnie można wymienić na maskotki w kształcie owoców i warzyw. Maskotek jest kilka rodzajów, więc można uzbierać całą kolekcję. 

Pierwszy raz akcja ruszyła w zeszłym roku i przy kasach w całym kraju rozpętały się dantejskie sceny. Najpierw była giełda naklejek. Ojcowie, matki, dziadkowie, babki, stryjowie i ciotki Rzeczpospolitej Polskiej szturmem zdobywali półki portugalskich dyskontów, zbierając nalepki, za które później mały Brajanek miał dostać truskawkę czy banana made in China. Kto miał do Biedry daleko, ten ogłaszał zbiórkę naklejek w internecie. Dochodziło nawet do aktów przestępczych: w Żaganiu policja aresztowała kobietę, która ukradła 2000 naklejek. W kasach dramat - skończyły się naklejki! A potem jeszcze większy dramat - skończyły się maskotki! Pion marketingu Jeronimo Martins nie przewidział skali zainteresowania akcją i zapas zabawek błyskawicznie się wyczerpał. Ale my Polacy tak mamy, że jesteśmy przyzwyczajeni do deficytów towarowych. I - jak za czasów słusznie minionych - zaczęły się zapisy u kierowników sklepów. A z Chin wypłynęły kontenery pełne pluszu w kształcie grzybów i brokułów. 

Minęło kilka miesięcy i mamy powtórkę z rozrywki. Na Facebooku wrze: "Kto ma zbędne naklejki, zbieramy na Borówkę!*". Pod kasami wrze: "Nie widzę obrączki na pana palcu, to po co panu te naklejki?"*. I znów doszło do kradzieży, tym razem w Pułtusku. Kobiecie grozi do 5 lat więzienia za kradzież prawie 1400 naklejek. 
A teraz najciekawsze: Żeby zebrać naklejki potrzebne do zdobycia jednej maskotki, trzeba wydać na zakupy od 800 zł (jeśli korzysta się z wszelkich programów lojalnościowych i kupuje "produkty specjalne") do 2400 zł (w opcji bez lojalek). 

Tak jest: trwa szał na chińskie zabawki w cenie telewizora. 

Obserwuję to zjawisko i zachodzę w głowę, na czym polega fenomen tych maskotek? Miałam jedną w rękach - ot, pluszak jak każdy inny. Więc o co chodzi? 
Czytałam gdzieś rozmowę z psycholog, która doszukiwała się wyjaśnieniu w deficytach u rodziców dzieci - być może ta walka o pluszaki wynika z braków, jakich doświadczyli w dzieciństwie i teraz próbują zapewnić swoim dzieciom wszystko, co tylko możliwe. 
Być może taki rodzaj kompensacji "ja nie miałem, więc ty będziesz mieć" jest jakimś uzasadnieniem, ale... Jakoś tego nie kupuję. Wydaje mi się, że to już nie to pokolenie. Argument rekompensaty własnych braków słychać od 30 lat - od czasów transformacji. To nasi rodzice, rodzice obecnych trzydziestolatków, doświadczali braku wszystkiego i kiedy półki w sklepach zakwitły feerią barw importowanych zabawek, ciuchów, piórników i słodyczy, zachłystywali się tą nagłą mnogością i stawali na uszach, żeby ich dzieci miały lepsze, ładniejsze, bardziej markowe i bardziej zachodnie. Czy teraz możemy mówić o tym samym? Na moje oko nie bardzo. 

Chociaż może lepiej wierzyć w takie uzasadnienie, żeby uchronić się od innego, mniej wyrozumiałego wyjaśnienia: że jesteśmy rynkowymi idiotami, którzy tracą jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, kiedy tylko reklama w telewizji powie nam "odbierz za darmo". 
Niestety ta teoria bardziej do mnie trafia, bo nie widzę innego uzasadnienia dla kupowania zabawki dostępnej w internecie za 20 zł za kwotę od 40 do 120 razy wyższą. Marketingowcy mają u nas jak u pana boga za piecem - damy sobie wcisnąć każdy kit i wydamy każde pieniądze, kiedy tylko ktoś szepnie słowo "okazja". I wydaje nam się, że jesteśmy cwaniaki kute na cztery łapy, bo - ha ha - nie wydaliśmy sami tej kupy kasy, tylko pozbieraliśmy po znajomych i rodzinie. I śmiejemy się w kułak, że oszukaliśmy system. A ile osób za naszą namową poszło na zakupy do Biedronki zamiast do innego sklepu, do którego zwykle chodzą - to już nam do głowy nie przychodzi. I nie zastanawiamy się raczej, ile dołożyliśmy do koszyka bez potrzeby, byle tylko dobić do tych cholernych 40 zł i dostać naklejkę, żeby potem ta żółta chińszczyzna w kształcie banana była "za darmo". Nie chce mi się porównywać cen produktów objętych promocją przed akcją i w czasie jej trwania, ale znając życie i mechanizmy promocyjne, tu też daliśmy się zrobić na szaro. 

Od czasu pierwszej promocji minął rok. Z relacji znajomych, którzy dali się złapać w sieć Świeżaków, wynika, że pluszaki leżą zapomniane gdzieś na dnie skrzyń z zabawkami. To jednak nie przeszkadza kolejnej edycji napędzać Biedronce klientów - znów na internetowych forach rozbrzmiewają wrzaski "Panie, ja bardziej potrzebuję, nam do kolekcji brakuje!*" i kolejna delikwentka czeka na wyrok w sprawie kradzieży naklejek. 
Nad Polską znów rozchodzi się aromat cebuli. 
Ale nie pluszowej. 
Mentalnej. 



* - cytaty znalezione w sieci. 

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Na S.

"[...] Dupa motorem zawsze i wszędzie
Dupa jest hasłem i zawsze będzie
Dupa cię krzepi i dupa rodzi
Dupa nikomu nigdy nie zaszkodzi

Dupa dziewczęta wyciąga z nędzy
Dupa największą kopalnią pieniędzy
Dupa chłopaków jak w banku gromadzi
Dupa frajerów do ołtarza prowadzi

Stąd wynika morał jasny grzmiący jak potężny chór:

Człowiek się rodzi i z dupy wychodzi
Człowiek się żeni na dupę wchodzi
Człowiek umiera na dupie leży
Wszystko na świecie od dupy zależy!
O dupo coś porodziła Cezara i Piasta
Cześć, tobie, dupo, i basta!"
Aleksander Fredro, "Oda do dupy"

Jerzy O., mąż i ojciec, znany szeroko z organizacji ogólnoświatowej akcji charytatywnej na rzecz dzieci i seniorów oraz prowadzenia największego festiwalu muzycznego w Europie, doradził ostatnio Krystynie P., samotnej, bezdzietnej kobiecie znanej szeroko z wpieprzania sałatki w sali sejmowej i obrażania połowy Polaków, co następuje:
"Proszę spróbować seksu".

Natychmiast podniosły się lamenty i okrzyki pełne oburzenia, że jak to tak! Jak on śmiał!
Jak to zwykle bywa, oburzenie wynikało zapewne z nieznajomości tematu. Mechanizm stary jak świat: niewiedza prowadzi do strachu, strach prowadzi do gniewu. Nic więc dziwnego, że pani Krysia wystraszyła się i rozgniewała, słysząc to obce słowo. Nikt wcześniej tak do niej nie mówił, ona zna tylko takie słowa jak dziadyga, niemieckie szmaty, czy kanalie, więc słysząc słowo "seks" nie mogła wiedzieć, czy ktoś jej przypadkiem nie obraża!

To ja może wyjaśnię.

Pani Krysiu, "seks" to nie jest brzydkie słowo. Nikt Pani nie obraził, tylko zachęcił do czynności bardzo pożytecznej, a jednocześnie relaksującej i - o ile oczywiście zachowa się odpowiednie środki ostrożności - zdrowej.
Seks to jest takie coś, kiedy pan i pani bardzo się kochają i chcą być blisko siebie, to przytulają się do siebie bardzo mocno. A im mniej mają na sobie ubrań, tym bliżej siebie mogą być, więc zwykle rozbierają się do naga. I jak tak się mocno do siebie przytulą, to siusiak pana robi się większy i taki bardziej sztywny i zaczyna przeszkadzać w przytulaniu, więc pan go musi gdzieś schować - wtedy pani rozkłada nogi i chowają siusiaka do tej szparki, którą pani robi siusiu. I wtedy są już do siebie bardzo przytuleni i robi im się ciepło od tego przytulenia, zwłaszcza w siusiaka i w szparkę, więc się tam zaczynają pocić. I jak siusiak się już bardzo spoci, to z tego czasem mogą być dzieci.

Dawno już udowodniono korzyści płynące z seksu. Seks uwalnia endorfiny, nazywane "hormonami szczęścia", odpręża, odchudza, a także jest dość kluczowym elementem procesu rozmnażania. A przecież posiadanie potomstwa jest ponoć miłe Bogu, którego imię często Pani przywołuje. Przede wszystkim zaś seks pozwala rozładować frustracje, co z kolei udatnie zmniejsza ryzyko wpadania na debilne pomysły.


Mam nadzieję, Pani Krysiu, że opis nie jest zbyt skomplikowany? W razie pytań chętnie pomogę, a jeśli Pani wszystko zrozumiała, to bardzo proszę opowiedzieć o tym szefowi - niech też się czegoś nowego nauczy. A gdyby szef nie był zainteresowany, to proszę mu powiedzieć, że są też inne rodzaje seksu, na pewno znajdzie coś dla siebie - może wersja z dwoma siusiakami?

wtorek, 1 sierpnia 2017

Jak nie zwariować

Kochani, darujcie mi proszę długą przerwę, dużo różności się działo, kilka punktów dopisałam w życiorysie, kilka dziur w tymże też się zdarzyło. No, generalnie życie się wydarzyło. Ale wracam. 
Wracam, bo wreszcie głowa wolniejsza, bo tarcza zegara jakby obszerniejsza, bo jest o czym pisać, bo ostatnio usłyszałam, że mnie poj#@*$o, że nie piszę. 

Zacznę od krótkiego poradnika, jak nie zwariować. Bo jest od czego wariować. Od mojego ostatniego wpisu zapanował nad nami władca marionetek, dyktator na kaczych łapach, żoliborska stara panna-kociara, Jarosław Kaczyński. No i się zaczęło. A co się zaczęło, to każdy wie, więc nie będę się rozpisywać - papier co prawda jest cierpliwy, ekran monitora tym bardziej, ale wszak tytuł wpisu brzmi "Jak nie zwariować", więc pogłębiać stanu Czytelników nie zamierzam. 
Co zatem możemy zrobić, żeby nie poprawiać wyników sprzedaży chińskim producentom kaftanów bezpieczeństwa? 

1. Wyłączyć internet. 
No dobra, nie tak zaraz-teraz i nie cały. Wyłączyć serwisy informacyjne i media społecznościowe. Jedno i drugie zalewa teraz masa sensacyjnych gdybań, niesprawdzonych newsów, a wszystko oblane jadem jak budka telefoniczna różowym kisielem w filmie "Blob-zabójca". 
Ale pamiętajmy, że Internet to wciąż praktycznie nielimitowane źródło wiedzy i rozrywki, dlatego zamiast odwiedzania stron informacyjnych i tworów Twittero- i Facebookopodobnych, proponuję: 
a) Obejrzeć ciekawy serial - aktualnie oferta serialowa jest bogatsza od propozycji kinowych, więc czemu nie nalać sobie wina, zrobić wiadra popcornu i nie włączyć "Orange is the new black", "House of Cards" czy "Żywych trupów"? 
b) Odwiedzić kilka stron popularnonaukowych i dowiedzieć się, co to jest holotyp, do czego indiańskie plemię Gitksan wykorzystywało korzeń czermieni błotnej albo w jakich porach najlepiej obserwować konstelację Ursa Maior. 
c) Przegrzebać strony typu YouTube i Vimeo w poszukiwaniu filmów instruktażowych i nauczyć się nowego rzemiosła - wierzcie mi, że znajdziecie tam wszystko od kursów gry na flecie po ciesiołkę. 
d) Przegrzebać ww. strony i odkryć nowego ulubionego artystę - kto wie, może gdzieś między śmiesznymi kotkami a relacją z jedzenia hot dogów na czas kryje się nowy Bowie? 
e) Obejrzeć gustowne porno. 
f) Obejrzeć całkowicie gówniane porno, bo naprawdę wszystko jest lepsze od rewelacji płynących z mediów. 

Wiem, że dla niektórych serwisy informacyjne i media społecznościowe są już niemal nałogiem, dlatego podzielę się sposobem, który sama stosuję od czasu do czasu, kiedy czuję, że mam ochotę na medialny detoks: zablokujcie te strony. Serio - jest taka opcja chyba w każdej przeglądarce, żeby po prostu wskazane strony się nie wyświetlały. Więc nawet gdyby Was korciło, albo zwyczajnie z przyzwyczajenia próbowalibyście wejść na ulubiony serwis, strona po prostu się nie wyświetli. Działa! 

2. Wziąć się za lekturę kilkutomowej powieści.
Bierzecie taką sagę, która składa się z przynajmniej trzech książek, i wciągacie się w nią po uszy. Przestaje Was interesować wszystko, co nie dotyczy ulubionego bohatera powieści. A jak wgryziecie się np. w "Sagę lodu i ognia" (potocznie zwaną "Grą o Tron"), to nawet nie zatęsknicie za rzeczywistością, bo tam jest taka sama sieczka, jak u nas, tylko że tam sprawy załatwia się szybciej i bardziej krwawo. 

3. Zweryfikować grono znajomych. 
Nie mówię od razu, żeby zaszywać się w puszczy (Kampinoskiej raczej, bo Białowieska zaraz nie będzie puszczą), ale warto przemyśleć, z kim umawiamy się na kawę/piwo i czy nie lepiej wybrać alternatywne sposoby spędzania czasu. A jeśli nasi najbliżsi przyjaciele nie mogą się powstrzymać od komentowania spraw bieżących, wymuście na nich milczenie, zabierając ich na przykład do teatru. 

4. Pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady. 
Serio. 
Kierunek w Bieszczady jest o tyle dobry, że póki co żaden szyszkownik nie zdradza planów wycinki świerków na Otrycie, a w razie gdyby sytuacja miała się pogarszać, można szybko czmychnąć do bardziej demokratycznego kraju - na przykład na Ukrainę. 

5. Pójść do parku rozrywki, spaść z trampoliny na głowę, zapaść w śpiączkę pourazową i obudzić się, kiedy już na drzewach zamiast liści będą wisieć... plakaty i banery pozostawione po kolejnych wyborach. 

6. Wyjechać z kraju. 
Ale najpierw uważnie przestudiować sytuację geopolityczną na świecie i głęboko zastanowić się nad kierunkiem migracji. Bo tu jest źle, ale trzeba pamiętać, że najlepsze miejsce na namiot jest zawsze kawałek dalej, a trawa zawsze jest zieleńsza po drugiej stronie płotu, bo zwykle jest nawożona gównoprawdą.

7. Rozwiązanie doraźne: zrobić sobie wakacje. 
Pogoda zagościła u nas odpowiednia. Powietrze gorące i lepkie jak uda kochanki nie zachęca raczej do kiblowania w domu czy w pracy, więc uciekajmy nad wodę. Sprawdzone info: przez szum tataraku nie przebija się szum medialny. 


Można też jednak walczyć, nie poddawać się, próbować zmieniać to polskie piekiełko. W wielu jeszcze tli się przecież nadzieja, co chwila tłumy wychodzą na ulice i wznoszą okrzyki licząc, że ktoś nas usłyszy i zrozumie, że to woła suweren, a nie element animalny. 
Tylko zastanówmy się, czy w kraju, w którym ruch faszystowski organizuje marsze pod patronatem władzy, jest jeszcze o co walczyć.