poniedziałek, 8 lipca 2013

Cichosza

Kiedy w ubiegłym tygodniu dostałam zwolnienie lekarskie, trochę się zmartwiłam - w sierpniu planuję długi urlop i boję się, że przez dwa tygodnie nieobecności w pracy mogę później nie wyrobić się z robotą i mogę mieć problem z wakacjami. Takie już piękno pracy w obecnej postaci - urlop nie oznacza wolnego od obowiązków, a bardziej przymus wykonania ich wcześniej. A i tak trzeba się liczyć z telefonami od szefa. Uznałam jednak, że nic na to nie poradzę, nie jestem w stanie siedzieć w biurze ze sztywną szyją, spojrzałam więc na jasną stronę - mogę się wyspać, poczytać, złapać trochę ciszy... Nigdy się bardziej nie pomyliłam. Spać nie mogę, bo nie jestem w stanie znaleźć wygodnej pozycji, w której nic nie będzie mnie bolało. Z tego samego powodu dłuższe czytanie nie wchodzi w grę. Co do ciszy zaś, od czwartku do dzisiejszego południa gościła u nas dwójka dzieci, z czego starsze jest ewidentnie nadpobudliwe, a młodsze próbuje naśladować to starsze. Krzyki, śpiewy i pohukiwania towarzyszyły mi przez pięć dni, dorzucając dodatkowych cierpień. Jedyną opcją odcięcia się od hałasu, było założenie słuchawek i puszczenie muzyki. 
 
Czyli, de facto, zagłuszenie dzieciaków innym hałasem. 
 
Człowiek jest potwornie hałaśliwym gatunkiem. Niemal każda ludzka czynność jest napiętnowana dźwiękiem, czy jest to praca, czy rozrywka. Nawet emocje, takie jak gniew, radość czy żal, sygnalizujemy dźwiękiem. Zupełnie, jakbyśmy próbowali opanować otaczający nas świat, zagłuszając go. Hałas stał się tak wszechobecny, że przestajemy już zauważać jego źródła - ruch uliczny, samoloty, kosiarki, płaczące dzieci (cudze oczywiście), telewizor, radio, mikrofalówka... Uodporniliśmy się na hałas. Jesteśmy tak bardzo przyzwyczajeni do generowania różnych hałasów, że kiedy ktoś milknie, zaczynamy się niepokoić o jego samopoczucie. 
 
Jonasz Kofta śpiewał kiedyś, że gdy się milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję, co być może drzemie w nas. Nie wiem, czy akurat na poezję, ale na pewno cisza sprzyja myśleniu - powie to każdy, kto próbował uczyć się przy włączonym telewizorze i w chwili, kiedy sąsiadka tłucze schab na kotlety. Kiedy zaczynamy się z kimś kłócić i pojawia się argument krzyku, przestaje liczyć się racjonalność. Podobnie ma się rzecz na imprezach - ten, kto mówi najgłośniej zwykle jest tym, który akurat mówić już nie powinien. 
Cisza pozwala wejrzeć nam w siebie, wyłączyć się na chwilę z tego przedziwnego pędu, w którym uczestniczymy. W ciszy możemy sobie tak po prostu być. 
 
Czy to znaczy, że mamy w te pędy wyłączać wszystko, co produkuje decybele? Jasne, że nie. Są takie piosenki, których NIE DA SIĘ słuchać cicho. Klakson na drodze może uratować życie, choć mało kto już o tym pamięta. Płaczące głośno dziecko informuje nas w ten sposób, że dzieje się coś niedobrego. Chodzi mi raczej o to, żeby dać ciszy czas. Raz dziennie zamknijcie okno, wyłączcie radio, komputer, telewizor, czy co tam akurat gra i posłuchajcie, jak jest cicho. 
 
Gwarantuję, że sprawi Wam to przyjemność.
 
Bo gdy się milczy, milczy, milczy to apetyt rośnie wilczy na myślenie, co być może drzemie w nas.

środa, 3 lipca 2013

Chrup!

No, to się człowiek nacieszył wakacjami. 
 
Jak pisałam w poniedziałek, w niedzielę zaliczyłam ostatnie egzaminy. Jeszcze czekamy na ich wyniki, ale można było już odtrąbić wakacje. W głowie roiły mi się wizje wolnych weekendów, już zaplanowałam jakiegoś grilla dla znajomych, jakiś wypad na rowery... Plany kwitły w mojej głowie niecałe 48 godzin.
 
Wczoraj rano pojechałam do pracy, zrobiłam sobie kawę, pokręciłam się... Ot, normalny dzień roboczy.Ciągle jeszcze nie miałam kiedy odespać po nauce, więc zmęczona ziewnęłam, przeciągnęłam się... i zastygłam w takiej pozycji. Moja szyja odmówiła posłuszeństwa, jakikolwiek ruch głową wywoływał ból przywołujący na język wszystkie kurwy świata. 
 
Nie ma rady - trzeba do lekarza. 
 
Siostra dowiozła mnie do Piaseczna, dotelepałam się do przychodni, w której jestem zarejestrowana. Przychodnia prywatna, więc liczyłam na to, że ktokolwiek tam mi pomoże. Zawsze byłam słaba z matmy, ale jeszcze nigdy nie przeliczyłam się aż tak bardzo. Jedynym lekarzem w całej przychodni był kardiolog, do którego zapisy skończyły się dwa miesiące wcześniej. Oprócz tego była jeszcze jedna pielęgniarka i trzy sympatyczne panie w rejestracji. Ze łzami bólu w oczach prosiłam o jakąkolwiek pomoc - dostałam radę, żeby ktoś zawiózł mnie do Konstancina. Na szczęście moi przyjaciele nie pracują w polskiej służbie zdrowia, więc bardzo szybko udało się znaleźć życzliwą duszę, która przewiozła mnie do STOCERa (nie wiem, kto mnie czyta, więc dla ochrony świadków i uczestników podróży przemilczę, jak udało nam się pokonać gąszcz remontowanych dróg jednokierunkowych). 
 
Po odbiciu się od klamki w prywatnej lecznicy w Piasecznie, w państwowym szpitalu ortopedycznym, z którym nie mam najlepszych wspomnień, byłam przygotowana na najgorsze. 
 
A tu - niespodzianka! Nie wiem, czy w ciągu ostatnich dwóch lat administracja szpitala przeszła jakieś diametralne zmiany, czy po prostu miałam szczęście, ale w ciągu godziny od rejestracji byłam już w domu, po prześwietleniu, badaniu i wykupieniu w aptece leków i kołnierza. 
 
Może nie powiem jeszcze, że kocham polską służbę zdrowia, ale na pewno powiem: dziękuję za dobrze wykonaną pracę. 
 
Co teraz? Teraz dwa tygodnie z usztywnioną szyją, co już drugiego dnia mnie wkurza - kołnierz jest diablo niewygodny. Ale nie ma tego złego - mogę odpocząć po sesji. 
A propos - w czasie, kiedy pisałam te słowa, dostałam informację o dwóch z trzech brakujących ocen w moim indeksie. Ból się opłacił, nie mam w indeksie nic poniżej 5.
Wyniki bardzo mnie cieszą, ale jeśli ceną udanej sesji są później dwa tygodnie usztywnienia, to ja jednak w przyszłym roku poproszę o parę czwórek.


PS. Jeśli w tekście jest jakaś niezborność - zwalam to na leki. Pan doktor powiedział, że proszki mogą mnie nieco ogłupiać.


poniedziałek, 1 lipca 2013

Strona ostrzega, że pole tytułu jest wymagane, a ja nie mam dziś nawet pół pomysłu na tytuł.

Kochany pamiętniku, 
Ostatni tydzień upłynął mi pod znakiem wkuwania elementów retoryki, powtórek z literatury, czytania lektur. Dziobanie opłaciło się - sesja połknięta z wynikiem bardzo dobrym. Co prawda czekam jeszcze na wyniki dwóch egzaminów, a dzisiaj jeszcze napisałam pracę na zaliczenie jednego przedmiotu (konwersatorium wiedzy o filmie. Miałam napisać esej o jednym z filmów, które oglądaliśmy w semestrze, a napisałam esej o tym, że nie da się pisać o filmie), ale jestem dobrej myśli. 
 
Niniejszym odtrąbiłam wakacje! Wreszcie będzie czas na książkę inną niż zadana lektura, na kino, na przejażdżkę rowerową! Hurra! No, to od czego zacząć?
 
Książki? Są, czekają, ale chętnie zrobię sobie jednak parę dni odpoczynku od czytania. 
Film? Chciałam dzisiaj iść do kina, ale okazało się, że nikt mi nie chce towarzyszyć. Poza tym grają teraz tylko dwa filmy, które chcę obejrzeć, i oba w jakichś barbarzyńskich porach. Odpada. 
Rower? No, dzisiaj akurat trochę chłodno. 
 
Plan na dziś - leżeć pępkiem do góry. Jest mi dzisiaj tak szalenie wszystko jedno, że może nawet zaraz się zdrzemnę. Ale jednocześnie ciągnie mnie do ludzi - przez to wszystko strasznie się ostatnio zdesocjalizowałam (tak, nowe słowo). Poza wyrąbaniem z przyjaciółką zdecydowanie zbyt dużych ilości wina w ostatnią sobotę, tak dawno nie byłam już wśród ludzi, że chyba już nie pamiętam, jak się zachować w towarzystwie. Kochani, pomóżcie, zabierzcie mnie gdzieś z domu, niech ja poprzebywam wśród cywilizacji! 
 
Ech... chyba znowu muszę się poddać. Wiem, że zbyt często stosuję wpisy zastępcze, obiecuję, że to ostatni raz. Za tydzień napiszę coś mądrzejszego.  
Idę szukać towarzysza do kina.