poniedziałek, 4 lutego 2013

Lekka nieznośność bytu

[Na moją wiecznie potarganą głowę spadły kolejne gromy za to, że tak rzadko coś tu wrzucam. W tej sytuacji nie mam innego wyjścia, jak faktycznie wpisać sobie blogowanie w tygodniowy grafik zajęć. Zatem w weekendy będę zbierać myśli i słowa do kupy, a w poniedziałek wpuszczać je przez klawiaturę do sieci.
Słowo eksharcerki, ha ha ha.]
 
 
Zanim przystąpię do prozy, oto drobna próbka poetycka zatytułowana Styczeń:
Karla jara.
Karla tyra.
Karla jara.
Karla tyra.
Karla chce do wyra.
 
Styczeń na szczęście już się skończył, za tydzień ostatnie egzaminy w sesji i wreszcie podmiot liryczny będzie mógł się wyspać.
Hura.
Teraz proza.
 
To była noc pełna wrażeń!
Najpierw rutynowe zaklinanie dobrego snu: przykręcić kaloryfer, otworzyć okno w sypialni, wziąć gorący prysznic, wysmarować się balsamem do ciała, wrócić do sypialni, rzucić na grzejnik morky ręcznik, zamknąć okno i wtulić się w jeszcze chłodniutką pościel.
 
Czas na rytualne kokoszenie. Jaka konfiguracja poduszek będzie dziś grana? Na ułożenie moich poduszek wpływa wiele czynników, których nie rozumiem. Raz głowa wysoko, raz kompletnie płasko. Raz na krawędzi łóżka, raz na środku. Każdą poduszkę przekręcam pięć razy na Tę Chłodniejszą Stronę. Może to zależy od mojego nastroju? Wiem na pewno, że kiedy czuję się źle, rozsuwam poduszki i kładę głowę między nimi, tworząc sobie coś w rodzaju przytulnego schronu dla myśli. 
Nieistotne.
Kokoszenia ciąg dalszy.
Tym razem poduszki nie były mi zupełnie do szczęścia potrzebne, dobrze mi na płaskim. Gasimy światło i zamykamy oczy.
 
Nie, jednak za wcześnie. Muszę się jakoś wyciszyć. Książka niestety chwilowo odpada - moja ulubiona pozycja do czytania w łóżku wymaga swobodnego przepływu powietrza przez nos. Paradoksalnie, czytanie ksiażki w łóżku przy zatkanym nosie wywołuje ból żuchwy, ale to już nieistotne szczegóły, o których nie ma sensu opowiadać. Niestety nie wypracowałam jeszcze pozycji czytelniczej na katar, więc muszę uciekać się do innych łóżkowych rozrywek. Sięgnęłam po laptop i odpaliłam sobie Whose Line Is It Anyway? - taki śmieszny amerykański program oparty na improwizacji. W telegraficznym skrócie, występuje w nich czterech aktorów, którym prowadzący daje różne zadania, najczęściej zasugerowane przez publiczność. Przykład: odegrać scenkę wyłącznie przy pomocy pytań. Temat scenki: ostatnia noc rejsu dla singli. Lekka, niewymagająca rozrywka, idealna na wieczorne wyciszenie. Porelaksowałam się przez dwa odcinki, poczułam, że kleją mi się oczy, więc wyłączyłam laptusia i zawinęłam się w pościel.
Gorąco mi.
 
Wstałam, przykręciłam grzejnik, wróciłam do łóżka, przyjęłam klasyczną pozycję "za gorąco, żeby spać pod kołdrą, a z gołą dupą to nieprzytulnie", czyli z jedną nogą przykrytą a drugą odkrytą, i wreszcie łaskawy Morfeusz spojrzał na mnie przychylnie.
Do czasu.
 
O trzeciej obudził mnie kot, który wieczorem wślizgnął się jakoś do sypialni i tak zakamuflował, że go nie przyuważyłam i nie wyrzuciłam w porę. Kot za drzwi, Karla z powrotem na poduszki. Morfeusz uśmiechnął się wyrozumiale i znów mnie przytulił.
Godzinę później...
Morfeuszu... Morfeuszu, ja cię strasznie przepraszam, ale... muszę do łazienki.
Puścił mnie, ale był już zniecierpliwiony i strzelał fochy bity kwadrans, zanim udało mi się go przekabacić na jeszcze godzinkę.
 
A potem budzik z rykiem zgwałcił moje sny.
 
Takie stosunki przerywane z poduszką i innymi bóstwami snu nie robią dobrze. Mimo, że opanowałam do perfekcji wysypianie się w "jeszcze pięć minut", czuję w kościach każdą minutę, która powinna zostać przespana, a nie została.
 
Kiedyś nie miałam najmniejszych problemów - waliłam się na łóżko na wznak, zamykałam oczy i pięć minut później już byłam w krainie losowo wygenerowanej przez fazę REM. Teraz po zmroku przychodzą do mnie diabełki i sypią piaskiem w oczy, kiedy tylko zacisnę powieki.
 
Tak, wiem - wtedy byłam młodsza i głupsza, w głowie było mniej do układania.
Do bani z taką dorosłością, skoro nawet nie można się wyspać.
 
PS.


 I na koniec anegdotka, która mi się przypomniała. Kupowałam kiedyś płytę Starego Dobrego Małżeństwa. Poszłam do kasy, zapłaciłam, dostałam paragon, wyszłam. Jak wiadomo, paragon jest raczej małym kwitkiem i pełna nazwa SDM nie zmieściła się na druczku. Według paragonu, który miałam w ręce, kupiłam "Stare Dobre Małże". Spodobało mi się.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz