poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Białystok [clickbait]

Już przynajmniej pięć osób odezwało się do mnie w tej sprawie. 
- Dlaczego nie napiszesz o Białymstoku? – pytali. - Przecież to ważne! 
Zatem pochylam się nad sprawą i piszę o Białymstoku. 

Białystok to miasto na prawach powiatu; do reformy 1999 r. miasto wojewódzkie, obecnie stolica województwa podlaskiego. Powierzchnia miasta to 102,12 kilometrów kwadratowych, ludność - 297 640 osób (dane GUS na 2018 r.). Osada Białystok powstała w pierwszej połowie XV wieku, 27 lipca 1691 r. Jan III Sobieski nadał jej prawa miejskie. Nazwa pochodzi od rzeki Białej, nad którą leży miasto. Wśród miast partnerskich Białegostoku znajdują się m.in. holenderskie Eindhoven, rosyjski Kaliningrad i francuskie Dijon. 
Najciekawsze zabytki Białegostoku to barokowy zespół pałacowo-parkowy Branickich z XVIII w., XVII-wieczny Stary Kościół Farny i cerkiew św. Marii Magdaleny z drugiej połowy XVIII w. 
Białystok leży w otulinie Puszczy Knyszyńskiej, która jest bliska memu sercu, bo w latach 90. jeździłam tam na obozy harcerskie i przywiozłam stamtąd wiele ciepłych wspomnień. 

Co? Nie o takie pisanie o Białymstoku chodziło? Mam pisać o tym, co się wydarzyło 20 lipca? Mowy nie ma. Z obu stron sporu padło w tej sprawie tyle słów, że zapełniłyby 4 tomy słownika języka polskiego, z erratą i aneksem włącznie. Słów, które nic nie zmienią, bo nie mają żadnej mocy. Gdyby miały, już dawno trwalibyśmy w stanie wojny - fizycznej, nie tylko werbalnej czy medialnej.
O post-prawdzie już kiedyś pisałam, o wulgaryzacji mediów chyba też, jednak na dewaloryzację języka muszę zwrócić uwagę, nawet kosztem monotonii przekazu. 
Słowa stały się tanie, a ich żywotność krótka. Każdy teraz może palnąć największą nawet głupotę i jedyną tego konsekwencją będzie chwilowa sława, trwająca do momentu, aż ktoś wyrzuci z siebie jeszcze gorszy idiotyzm.
Jędraszewski znów wylał z siebie wiadro pomyj? Jutro będzie po temacie. 
Brudziński znów zwymiotował na Twitterze? Nie pierwszy to i nie ostatni raz. 
Morawiecki znów coś nakłamał? Nikomu już nawet nie chce się sprawdzać faktów. 
Słowa - nawet te na piśmie - pojawiają się i znikają, nie zostawiając śladu, bezsilne, bezwolne, bez znaczenia. 

Czasem żałuję, że minęły już czasy honorowych pojedynków. Ach, móc wyzwać Krystynę Pawłowicz na rewolwery za nazwanie mnie patologią! Cisnąć rękawiczkę do jej stóp i o świcie zjawić się pod starym dębem, z sekundantem u boku! No, pal diabli rewolwery, chociaż posiłować się z nią na rękę! 
Tymczasem jednak mogę tylko unieść brew i wzruszyć ramionami na fakt, że barejowskie "nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi" sięgnęło sfery językowej. 
Czy coś da się z tym zrobić? Nie mam pomysłu. Nie bardzo widzę możliwość przeprowadzenia na języku resuscytacji znaczeniowo-honorowej (no, chyba że jednak wrócimy do pojedynków). Może jesteśmy na przednówku powstania jakiejś nowej formy komunikacji, która będzie niosła ze sobą wartość, jaką jeszcze niedawno niosły słowa? Ucieszyłoby mnie to, bo - jak powtarzają moi znajomi - jestem człowiekiem zasadniczym i lubię, kiedy komunikacją rządzą jakieś reguły, inne niż tylko ortografia i interpunkcja. Choć i te już umierają, śmiercią powolną i bolesną. 
Myślicie, że chociaż za niekompetencję w zakresie stawiania przecinków mogłabym się jednak umówić z Krystyną Pawłowicz na te rewolwery?

Skoro już o interpunkcji mowa, wznawiam postulat dodania nowego znaku przestankowego.
Masz dość czekania do końca zdania, by wyrazić wściekłość? Nie czekaj! Użyj wykrzycinka i zrób scenę w środku wypowiedzi! 


czwartek, 1 sierpnia 2019

Obietnice

Nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam. 

Od wiecznie niedotrzymywanych postanowień noworocznych, przez rzucanie nałogów, po przysięganie sobie po każdym popełnionym błędzie, że to się więcej nie powtórzy – składamy sobie dziesiątki obietnic. 
I wszystkie te obietnice jak krew w piach. "W tym roku schudnę" kończy się niewykorzystanym karnetem na siłownię, z wyrzutem łypiącym na nas z czeluści portfela. Rzucanie palenia trwa do pierwszej imprezy, gdzie połowa towarzystwa jara, a papieros do piwa tak cudownie pasuje. Każde złamane serce prędzej czy później zrywa się ze smyczy i pędzi w stronę ludzi dokładnie w typie tych, którzy już kiedyś je połamali. 

Obietnic sobie złożonych chyba nie policzę. Schudnę. Rzucę palenie. Będę więcej czytać. Będę regularnie pielęgnować bloga. Będę w ogóle więcej pisać. Znajdę nowe hobby. Do tego lista rzeczy, których już nigdy-przenigdy nie zrobię: nie pójdę tam, nie zrobię tego, nie odezwę się do tamtej. Ba, nawet w chwili, kiedy piszę te słowa, kołaczą się we mnie obietnice złożone sobie zaledwie kilka dni temu. Tym razem obiecałam sobie – nie po raz pierwszy zresztą – detoks informacyjno-informatyczny. 

Obietnica detoksu zaczęła się od koncertu P!nk. Czuję do niej słabość szczególną, ma wyjątkowy dar trafiania z tekstami w moje czułe punkty. Miałam już przyjemność widzieć ją na żywo na koncertach w Londynie, więc jak zobaczyłam, że wystąpi w Warszawie, z miejsca zapolowałam na bilety. 

Tu muszę wrzucić małe wyjaśnienie. 
Jestem typem tak aspołecznym, jak aspołecznym można być. Jak ognia unikam zgromadzeń, jeśli idę na imprezę, to tylko ze sprawdzonym towarzystwem. Mierzi mnie tłum; jeśli już decyduję się na udział w jakimś masowym wydarzeniu, sprawa musi być naprawdę dużej rangi. Dużo wody pod mostem musiało upłynąć, zanim po kilkunastu latach mieszkania pod lasem przyzwyczaiłam się znów do życia w mieście. Moja serdeczna przyjaciółka, znając moje fobie, nadała mi przezwisko "boombie" – nice boobs, social skills of a zombie. 
Właśnie ta aspołeczność sprawia, że na koncertach bywam od wielkiego dzwonu. Poprzedni duży koncert, na jakim byłam, to pożegnalna trasa Hey w 2017 r. Wcześniej? Już nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Może to była ZAZ w Palladium? Może Gotye na Torwarze? Naprawdę nie pamiętam. Małych, kameralnych koncertów zaliczyłam na pewno więcej, ale jeśli gdzieś pojawia się ponad 1000 osób, tam mnie już raczej nie znajdziecie. 
I pewnie właśnie dlatego, że tak mało doświadczam masy ludzkiej, nie byłam gotowa na to, co mnie spotkało, kiedy na Narodowym pojawiła się P!nk. 

Wybrałam miejscówki na trybunach. Przez chwilę korciła mnie płyta, bo wiedziałam, na jakie show się wybieram (dla niezorientowanych – P!nk w czasie koncertu wykonuje mnóstwo akrobacji w powietrzu, lata nad publicznością itp.), ale aspołeczność zwyciężyła. Potem nastąpiły różne zawirowania, wskutek których zamiast wylądować w odleglejszym sektorze, na który miałam bilet, trafiłam do sektora będącego dokładnie na wysokości sceny. Kiedy się zorientowałam, gdzie siedzę, ucieszyłam się jak świnia w deszcz – to było najlepsze miejsce do oglądania koncertu. 

Tak mi się przynajmniej wydawało do czasu, kiedy zorientowałam się, że otaczają mnie smutni ludzie z komórkami. 
Support grał fantastycznie, stadion się bawił, a smutni ludzie z komórkami w moim sektorze siedzieli ze wzrokiem wlepionym w telefony. 
Na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Oczywiście od pierwszej nuty fruwała 5 metrów nad sceną. A smutni ludzie siedzieli, oglądając koncert przez ekrany komórek. Jeśli ktoś się wyłamał i poderwał do tańca, za moment jakiś smutny człowiek zwracał mu uwagę, żeby siadał, bo zasłania. No i selfie. Obowiązkowo. Co rusz ktoś się odwracał tyłem do sceny i wyciągał przed siebie rękę z telefonem, bo musiał uchwycić się na pierwszym planie i furda, że artystka jawi się na zdjęciu jako rozmazana plama światła w tle. 
Jeszcze zanim wybrzmiał pierwszy kawałek, wiedziałam, że to nie jest miejsce dla mnie. Za długo czekałam na ten koncert i za dużo czasu minęło, odkąd spotkało mnie w życiu coś tak pozytywnego, żebym teraz tkwiła tu wśród ludzi smutniejszych ode mnie. Ewakuowałam się na schody między sektorami i tam, przy samej barierce przetańczyłam i prześpiewałam cały koncert. 
Wracałam do domu bez filmów czy zdjęć, za to ze zdartym gardłem i obolałymi nogami. I delikatnym poczuciem wyższości nad smutnymi ludźmi z komórkami. 

Poczucie wyższości szybko mi jednak minęło, bo przyszła autorefleksja. Czy na pewno aż tak się od nich różnię? Czy raczej mam w ręce tylko dowód anegdotyczny? Przecież sytuacja była dla mnie wyjątkowa – koncert bliskiej memu sercu artystki, wejście w tłum – to wszystko było dla mnie niecodzienne. A tymczasem moja codzienność jest bliźniaczo podobna do tych smutnych ludzi. Telefon zawsze mam na wyciągnięcie ręki i sięgam po niego przerażająco regularnie, niezależnie od tego, czy wyda z siebie jakiś dźwięk, czy milczy. Po prostu – odruch. Sprawdzić, co tam na Facebooku czy Instagramie. Przebiec wzrokiem po nagłówkach prasowych. Upewnić się, czy przypadkiem nie przegapiłam jakiejś wiadomości od znajomego. A jeśli nie telefon, to komputer i jego przekleństwo bycia jednocześnie narzędziem pracy i źródłem rozrywki. Chcę posłuchać muzyki, więc włączam komputer. Skoro już jest włączony, to sprawdzę, co tam w świecie słychać. O, koleżanka wrzuciła zdjęcia z wakacji, więc odrywam się od przeglądu prasy i oglądam greckie widoczki. Obejrzałam; wracam do informacji. Czytam artykuł za artykułem, chociaż nie wydarzyło się w sumie nic istotnego i większość mojej lektury to komentarze do tego, że na ostatniej konferencji Kaczyński mlasnął aż pięć razy, a tymczasem Schetyna pierdnął tylko dwukrotnie. A, miałam posłuchać muzyki. Przeszukuję zakamarki dysku, rozmyślając nad repertuarem – czego ja w ogóle chcę posłuchać? Nie znajduję nic, na co miałabym ochotę w tej określonej chwili, więc wchodzę na Youtube w poszukiwaniu inspiracji. O, ta dziewczyna, co robi fajne torty, wrzuciła nowy filmik. Trzeba obejrzeć. Godzinę później łapię się na oglądaniu zawodów z jedzenia hot dogów gdzieś w Pierdziszewie Górnym w stanie Illinois. I nie wiedzieć kiedy, kawał czasu upłynął mi na bezproduktywnym gapieniu się w ekran. 

Nogi po koncercie przestały boleć, chrypka minęła, a we mnie jak kamień zastygło postanowienie – koniec z tym! Nie muszę wiedzieć, widzieć i słyszeć wszystkiego! 
W postanowieniu wytrwałam mniej więcej tydzień. Później praca przykuła mnie do komputera. No a skoro już siedzę przy komputerze, to sprawdzę, co tam w świecie słychać... Koło zamknęło się z niemal słyszalnym kliknięciem. 

W pierwszej chwili wkurzyłam się na siebie. Czy naprawdę nie umiem się obyć bez migoczącego ekranika? Czy naprawdę ten medialny i multimedialny szum jest mi tak niezbędny do życia? "Ty miękka fajo!" – przemknęło mi przez głowę... i sekundę później się za te słowa przeprosiłam. Nie dajmy się zwariować. Faktem jest, że spędzam za dużo czasu w chmurze. Ale faktem jest też to, że od tej chwili po koncercie, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, już ten czas wśród elektroniki ograniczyłam. Nie jest zatem tak, że cały misterny plan wziął w łeb. 

I może tu leży sekret do tego, by ustawicznie nie łamać tych obietnic złożonych sobie? Może moja pierwotna myśl, że nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam, jest naturalną konsekwencją tego, że nikt nie jest wobec człowieka tak surowy i wymagający, jak on sam? Może gdyby czasem poluzować obrożę, uda się złapać trochę oddechu od bycia własnym rozczarowaniem? Może warto czasem oczekiwać od siebie mniej, a przede wszystkim – nie oczekiwać tego natychmiast?

Składam sobie nową obietnicę: przestać sobie obiecywać cokolwiek. 

Ludzie bez wad w gruncie rzeczy są nudni. 

P!nk na koncercie. Zdjęcie cudze, własnych nie zrobiłam. 


wtorek, 23 lipca 2019

Świec tysiące palili mu, znad głów unosił się dym...

Czy wiecie, dlaczego niektóre odłamy i sekty religijne wymagają od swoich członków chodzenia od domu do domu i głoszenia dogmatów swojego wyznania? 
Czytałam ostatnio ciekawy materiał na ten temat. 
Chyba większość z nas, jeśli nie wszyscy, miała styczność ze Świadkami Jehowy. Słyszałam już wiele opowieści o tym, jak są traktowani - ktoś ich wyśmiał, ktoś im zatrzasnął drzwi przed nosem, ktoś ich zwyzywał. 
I o to właśnie chodzi. Celem nie jest pozyskanie nowych członków, ale wywołanie w tych już należących do religijnego "plemienia" poczucia, że świat ich nienawidzi. Po co? Po to, by wzmocnić ich więzi z "plemieniem". Po dniu bycia opluwanym taki wyznawca wraca na łono swojej kongregacji, gdzie traktuje się go jak bohatera, który stawił czoła złemu światu. Wraca do grupy, która go wspiera. W której jest bezpieczny. 
To socjotechnika stara jak świat - i zabójczo skuteczna. Bazuje na etnocentrycznym rozumieniu świata: "my" jesteśmy dobrzy, "oni" są źli. Im bardziej człowiek utwierdza się w przekonaniu, że jego "plemię" otaczają wrogowie, tym mniej jest skłonny kwestionować reguły rządzące jego kongregacją. 
Krótko mówiąc - nie chodzi o szukanie nowych wyznawców, tylko o mentalny odpowiednik przykuwania do kaloryfera tych już pozyskanych. 

Przykłady różnych sposobów wykorzystania tej socjotechniki można dostrzec w praktycznie każdej religii. Katolicy wysyłają misjonarzy, którzy w najdalszych zakątkach świata głoszą słowo boże i roznoszą ospę. Muzułmanie wysyłają dzieci do zachodnich szkół, gdzie (coraz rzadziej, ale wciąż) są inne w każdym możliwym aspekcie, od wyznania, przez kulturę, po kolor skóry. Spotkałam się też z tezą, że liczne ataki terrorystyczne wcale nie mają na celu likwidowania niewiernych, ale właśnie podsycanie niechęci do islamu. Świadkowie Jehowy czy scjentolodzy krążą po domach albo wystają na ulicach ze stojakami pełnymi ulotek. 

Jak doskonale widać w Polsce, tę socjotechnikę podłapują także politycy. Szczególnie politycy PiS. Jarosław Kaczyński pod tym względem jest geniuszem. 13 lat temu powiedział "My stoimy tam, gdzie staliśmy, oni stoją tam, gdzie stało ZOMO", wyznaczając linię podziału. 9 lat temu zaczął budować narrację o zamachu smoleńskim, tworząc mit męczeński i wskazując wrogów swojego "plemienia". Miesięcznice smoleńskie służyły właśnie temu sekciarskiemu narażeniu wiernych na nienawiść złego świata zewnętrznego. Spójrzcie - mówił - oni są pełni nienawiści! Nie pozwalają nam czcić naszych zmarłych, a to przecież świętość nad świętości! Narrację o zamachu zresztą zręcznie podtrzymuje za pomocą podkomisji smoleńskiej. Podkomisja nie ma na celu wyjaśnienia absolutnie niczego. Ma na celu podtrzymywanie płomyka w tych najbardziej zatwardziałych wyznawcach zamachu.
Na micie męczeńskim zbudował mit mesjański, wskazując, że tylko on może uratować kraj od morderców. 5 lat temu zaczął budować swój wizerunek obrońcy narodu, rozdmuchując do kosmicznych proporcji sprawę przyjęcia syryjskich uchodźców i stawiając twardy opór własnym tezom: Europa chce, by zalała nas fala islamistów, a ja na to nie pozwolę! Jednocześnie tworzył obraz siebie jako czułego ojca-opiekuna, który hojną ręką rozdaje pieniądze potrzebującym. 
"My" jesteśmy dobrzy, dajemy kasę i chronimy przed saraceńskim najeźdźcą, "oni" chcą oddać nasze kobiety śniadym gwałcicielom. 

Bazująca na etnocentryzmie socjotechnika musi być prowadzona bardzo czujnie. Trzeba nadążać za zmieniającym się światem, za panującymi w społeczeństwie nastrojami. I tu znów Kaczyński nie zawodzi. Zbliżają się kolejne wybory. Trzeba znów budować narrację "nas" i "ich". Trzeba znaleźć nowego wroga. Kogo by tu teraz? Politycznego wroga ciężko wskazać, bo Tusk nie kwapi się wracać do kraju, a jego spadkobierca Schetyna jest nijaki jak margaryna na kanapce. Mit złego uchodźcy już się przejadł, zresztą saraceński najeźdźca nad Wisłę nie dotarł, nie da się nim znów straszyć. Kolorowych w kraju jak na lekarstwo, innowiercy się nie wychylają... I tak krok po kroku wyłoniony został nowy wróg publiczny - środowiska LGBT+. 
Dzisiaj już ciężko wskazać, od czego się zaczęło. Na pewno znaczną rolę odegrała próba wdrożenia edukacji seksualnej do szkół. "Plemię" PiS pochwyciło tę nitkę i zaczęło prząść teorie tak gęsto przetykane kłamstwami, przeinaczeniami i półprawdami, że ostatecznie nikt już nie wiedział, o co chodzi. I kiedy już narodził się zupełny chaos, "plemię" skonstruowało jedną prostą i zwięzłą tezę, która zaświeciła w narracji jak latarnia morska: GEJE CHCĄ UCZYĆ NASZE DZIECI MASTURBACJI. Potem narracja była oczywiście wzbogacana - podobno WHO każe uczyć przedszkolaki zoofilii, dzieci powinny przechodzić inicjację seksualną we wczesnej podstawówce... To wszystko było już tylko dodatkiem, stosowanym wedle uznania. Główna teza została sformułowana, nowy wróg wskazany. Furda, że edukacja seksualna rekomendowana przez WHO nie ma właściwie nic wspólnego ze środowiskami LGBT+ - poza tym, że powinna objaśniać istnienie orientacji nieheteronormatywnych. Fakty w religii nie mają najmniejszego znaczenia. 
Od tamtej pory każda parada równości jest nagłaśniana i brana pod lupę. Każdy pretekst jest dobry, by podkreślić wrogość wroga. 

Fakt, od czasu do czasu sprawy wymykają się spod kontroli. Po wygranej PiS dzięki narracji antyuchodźczej zdarzały się takie incydenty, jak pobicie polskiego profesora za to, że rozmawiał z kolegą po niemiecku czy pobicie Włocha za to, że wyglądał na "ciapatego". Teraz dzięki narracji antygejowskiej zdarzył się Białystok. Ale przecież skoro jest wojna, to ofiary muszą być. Wystarczy zręcznie milczeć w określonych momentach. A kiedy już nie da się milczeć, wystawić na strzał mało znaczącego pionka, który coś tam chlapnie, zrobi szum w mediach, wierchuszka odetnie się od jego słów i już wszystko będzie w porządku. 

Gdybym miała wskazać, czemu mają służyć obecne ataki rządzących na środowiska LGBT+, szukałabym wyjaśnienia właśnie w etnocentryzmie. Żaden gej wszak nie zmieni swojej orientacji i żaden jego przyjaciel nie zapała nagle nienawiścią doń. Nikt zorientowany w faktycznych zaleceniach WHO nie odrzuci nagle swojej wiedzy, bo dołączyć do plemiennego chóru. 

Jarosławowi Kaczyńskiemu nie zależy na nowych wyznawcach. On tylko chce głębiej wbić szpony w tych, których już zrekrutował.
"A Clockwork Orange", S. Kubrick. Warner Bros. 1971 

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Fahrenheit 2019

Czas najwyższy! Wreszcie ktoś wziął się za weryfikację książek czytanych przez młodzież! Przez lata zaniedbań dzieci (i nie tylko!) miały dostęp do lektur, które absolutnie nie powinny trafić do naszych domów i umysłów! Na szczęście jedna z gdańskich parafii postanowiła zrobić z tym porządek i zrobiła to, co wszyscy powinniśmy zrobić już dawno temu - potraktowała treści zakazane jako rozpałkę. 

Z całego serca popieram tę bogobojną inicjatywę, dlatego zdecydowałam się wykonać kolejny krok w sprawie i dogłębnie przeanalizowałam listę lektur szkolnych. Nie wolno nam dopuścić do tego, by dzieci w wieku szkolnym miały kontakt z tak szkodliwymi treściami! 
Drogi Rodzicu! Weź tę listę do serca, spotkaj się z nauczycielami i dyrekcją szkoły twojego dziecka i wspólnie ustalcie nowe, właściwe lektury! 
Drogi Nauczycielu! Upewnij się, że nie promujesz niewłaściwych wartości! 


LEKTURY KLASA I
1. A. Bahdaj – Pilot i ja
2. Cz. Janczarski – Jak Wojtek został strażakiemnieposłuszeństwo wobec starszyzny;
3. M. Kownacka – Plastusiowy pamiętnik – magia, okultyzm;
4. G. Kasdepke – Z piaskownicy w świat;
5. M. Strzałkowska – Rady nie od parady czyli wierszyki z morałem;
6. Seria książek „Czytam sobie” – tu trzeba bardzo uważać, by niechcący nie przemycić niewłaściwych treści;
Wiersze J. Tuwima i J. Brzechwy oraz wybór legend i baśni  – magia;

LEKTURY KLASA II
1. H. Ch. Andersen - Baśnie magia;
2. A. i Cz. Centkiewiczowie – Zaczarowana zagroda – animizm;
3. G. Kasdepke - Detektyw Pozytywka;
4. M. Krüger - Karolcia – magia;
5. D. Wawiłow - Najpiękniejsze wiersze;

LEKTURY KLASA III
1. P. Beręsewicz – Czy ta wojna jest dla dziewczyn?;
2. Cz. Centkiewicz – Anaruk chłopiec z Grenlandii;
3. K. Drzewiecka - Piątka z Zakątka;
4. 12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach;
5. A. Frączek – Dobre obyczaje czyli w lekkim tonie o bon tonie;
6. B. Gawryluk – Mali bohaterowie;
7. M. Jaworczakowa – Oto jest Kasia;
8. A. Lindgren - Dzieci z Bullerbyn – podważanie autorytetu starszyzny;
9. Nela. Śladami przez dżunglę , morza i oceany – feminizm;
10. R. Pisarski - O psie, który jeździł koleją – animizm;
11. B. Tylicka – Polskie miasta w baśniach i legendach – pogaństwo;
12. M. Wojciechowska – Dzieciaki świata – feminizm;

LEKTURY KLASA IV
1. J. Brzechwa - Akademia pana Kleksa – magia, okultyzm;
2. C. Collodi - Pinokio – magia, okultyzm;
3. J. Olech - Dynastia Miziołków – podważanie autorytetu starszyzny;
4. R. Goscinny, J. Sempe - Mikołajek – nieposłuszeństwo wobec starszyzny;
Wybór baśni (np. H. Ch. Andersen, J. i W. Grimm, Ch. Perrault) , w tym polskie baśnie ludowemagia, okultyzm, nieposłuszeństwo wobec starszyzny, pogaństwo;

LEKTURY KLASA V
1. F. Molnar - Chłopcy z Placu Broni;
2. C. S. Lewis – Opowieści z Narnii. Lew, czarownica i stara szafa – magia, okultyzm;
3. A. Mickiewicz – Pan Tadeusz – promowanie rozwiązłości;
4. M. Twain - Przygody Tomka Sawyera – obrazoburstwo, nieposłuszeństwo wobec starszyzny;
5. F. H. Burnett - Tajemniczy ogród – magia;
6. L. M. Montgomery – Ania z Zielonego Wzgórza – nieposłuszeństwo wobec starszyzny, feminizm;
Wybrane mity greckie, Biblia (fragmenty), wybrane wiersze L. Staffa, K. I. Gałczyńskiego i Cz. Miłosza – fałszywi bogowie, obrazoburstwo;

LEKTURY KLASA VI
1. S. Lem - Bajki robotów – animizm;
2. L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza – nieposłuszeństwo wobec starszyzny, feminizm;
3. J. Jurgielewiczowa - Ten obcy – podważanie autorytetu starszyzny;
4. K. Makuszyński - Szatan z siódmej klasy – SZATAN!;
5. ks. J. TwardowskI - Zeszyt w kratkę;
6. D. Defoe – Przypadki Robinsona Cruzoefałszywi bogowie;

LEKTURY KLASA VII
1. N. H. Kleinbaum - Stowarzyszenie Umarłych Poetówpodważanie autorytetu starszyzny, bluźnierstwo;
2. A. Mickiewicz – Dziady cz. II okultyzm;
3. J. Kochanowski - Fraszkizachęcanie do grzechów śmiertelnych;
4. J. Kochanowski – Trenysprzeciwianie się woli Boga;
5. Ch. Dickens - Opowieść wigilijnaokultyzm;
6. A. Kamiński – Kamienie na szaniec;
7. J. Słowacki – Balladynamagia, okultyzm;
8. Antoine de Saint – Exupery – Mały książę magia;
9. A. Fredro – Zemstapromowanie rozwiązłości;

LEKTURY KLASA VIII
1. A. Fiedler - Dywizjon 303;
2. Eric-Emmanuel Schmitt - Oskar i pani Róża bluźnierstwo;
3. S. Żeromski - Syzyfowe pracebluźnierstwo;
4. H. Sienkiewicz - Quo vadis;
5. H. Sienkiewicz - Latarnikpromowanie rozwiązłości (Latarnik czyta wszak "Pana Tadeusza");
6. A. Mickiewicz – Pan Tadeuszpromowanie rozwiązłości;
7. E. Hemingway – Stary człowiek i morze;
8. M. Białoszewski - Pamiętnik z powstania warszawskiegopromocja LGBT.

Ponieważ lista lektur skróci się bardzo wymiernie, sugeruję wprowadzić nowe pozycje, promujące właściwe postawy, jak patriotyzm, honor, miłość do Boga i wyrzekanie się wszelkich bezecnych zachowań. Mam tu na myśli świetną książkę, która doskonale opisuje wszystkie wspomniane wyżej cnoty. Oto kilka cytatów na dowód: 

  • "Ci, którzy protestują, sami są wyczerpani szkodliwymi demonstracjami przeciwko Bogu i reszcie świata, poza tym zapominają o pierwszej zasadzie, która jest podstawowa dla wszelkiego powodzenia; to co robisz, rób dokładnie."
  • "Być obywatelem (...), nawet jeżeli jest się tylko zamiataczem ulic, musi być uważane za większy honor niż bycie królem w obcym kraju."
  • "Ktokolwiek śmie kłaść swoją rękę na najszlachetniejszą podobiznę Boga, grzeszy przeciwko łaskawemu Stwórcy tego cudu i zasługuje na wypędzenie z raju."
  • "Odwieczna natura bezwzględnie karze tych, którzy; łamią jej prawa. To daje mi przekonanie, że działam w imieniu Wszechmogącego Stwórcy."
Prawda, że takie wartości są godne promowania? Myślę, że autor tych słów z radością widziałby swoją książkę w kanonie lektur w polskiej szkole. 

Niestety nie możemy już zapytać go o zdanie - zginął 30 kwietnia 1945 r. w berlińskim bunkrze. 


sobota, 30 marca 2019

Szanuj belfra swego

- Dziadku - nieśmiały głos rozległ się w ciszy biblioteki. Henryk uniósł wzrok znad książki. W drzwiach stała siedmioletnia Marysia, nieco nerwowo przestępując z nogi na nogę. Ach tak, pomyślał Henryk, już południe, czas na lekcje. Uśmiechnął się zapraszająco i skinął na dziewczynkę. Marysia podeszła do stołu, wciąż onieśmielona. Henryk przesunął w jej stronę stojący na stoliku talerz z ciasteczkami. Dla takiego malucha biblioteka może być nieco straszna. Marysia szybko schrupała oblanego czekoladą herbatnika i nieco się uspokoiła. 
- Dziadku, co dziś będziemy robić? 
- Pomyślałem, że dziś pouczymy się czytania. 
- A co to jest czytanie? 
Henryk zająknął się, usiłując znaleźć w głowie definicję czytania. Jak wytłumaczyć dziecku czynność, z którą nie miała w życiu do czynienia? Czynność tak oczywistą, że chyba nikt w dziejach nie próbował jej zdefiniować? 
- Wiesz, kochanie, czytanie to takie poznawanie różnych historii i bajek. Tylko zamiast słuchać, poznajesz je sama z książek. 
- A jak to się robi? 
Henryk wstał i podszedł do biblioteczki. Co będzie odpowiednie dla małego dziecka? Długo taksował wzrokiem ustawione w ciasnym rzędzie tytuły, nim wreszcie wyciągnął zakurzony tom. Wrócił do stolika, otworzył książkę i obrócił ją tekstem w stronę wnuczki. Dziewczynka okrągłymi oczami wpatrywała się w ciągnące się po papierze robaczki liter. 
- Co to jest?! 
- To są litery. Z liter zbudowane są słowa. Ze słów buduje się zdania, a zdania składają się na opowieść. 
- Ale ja nic nie rozumiem! 
Henryk westchnął. Spodziewał się, że edukacja kilkulatki będzie ciężką pracą, ale nie przeszło mu przez myśl, jak trudno jest uczyć dziecko rzeczy, których inny wokół nie robił. Mimowolnie uciekł myślami do czasów własnego dzieciństwa. Miał szczęście - system edukacji runął, gdy Henryk miał już 16 lat. Umiał czytać, pisać, liczyć, znał podstawy fizyki i chemii; wiedział, że Ziemia jest okrągła i mniej więcej rozumiał angielski. 
Kiedy przyszła informacja, że jego szkoła zostanie zamknięta, nikt się specjalnie nie zdziwił. To była kwestia czasu; po tym, jak nauczyciele masowo zaczęli odchodzić z pracy, lekcji ubywało praktycznie z tygodnia na tydzień. Jego liceum było ostatnią czynną szkołą w mieście. Pamiętał polityków, którzy przekrzykiwali się wzajemnie, argumentując, że właściwie to edukacja nie jest już nikomu potrzebna, bo żyjemy w czasach, kiedy cała wiedza jest dostępna w Internecie. Najzabawniej wypowiadała się taka ruda babka w okularach; Henryk z trudem przypomniał sobie, że była ministrem pracy. Najpierw głośno opowiadała, że dzięki likwidacji szkół młodzież może szybciej iść do pracy i zarabiać. To niby miało podnieść stopę życiową rodzin. A później wywalili ją z pracy, jak bezrobocie strzeliło na 50%. 
Patrząc z perspektywy czasu, to w sumie nie była jej wina. Kiedy się okazało, że rodzice masowo rezygnują z pracy, bo musieli się zająć dziećmi, właściwie już było po wszystkim. Musiało minąć kilka dobrych lat, zanim pracodawcy wymyślili przyzakładowe świetlice. Przez ten pomysł zresztą ładnych parę firm upadło, bo pensje opiekunów świetlicowych niejednokrotnie przekraczały dochody całego kierownictwa. 
Kilka lat po zamknięciu szkół - oczywiście po wyborach - nowy premier próbował przywrócić zawód nauczyciela. Ależ wtedy się działo! Setki tysięcy ludzi na ulicach, protestujących przeciwko tworzeniu nowych stanowisk za państwowe pieniądze. "Nie będę płacił na darmozjadów!" - Henryk zapamiętał taki transparent niesiony przez jednego z demonstrantów. No i władza się ugięła. Może liczyli na to, że problem rozwiąże się sam, może nie myśleli o przyszłych konsekwencjach - ciężko powiedzieć. Grunt, że to był chyba ostatni moment, kiedy coś można było jeszcze uratować. Ale później już nikt nie odważył się wrócić do tematu i tak już zostało - dzieci się nie uczyły, matki zostały w domach, ojcowie stali się jedynymi żywicielami. Powstała nowa klasa społeczna - bezdzietni. Ludzie w komfortowej sytuacji, którzy mogli pracować bez obaw, spędzać czas poza domem, podróżować. Szybko stali się pariasami i musieli uciekać z miast, chować się w strzeżonych osiedlach przed gniewem, wywołanym poczuciem niesprawiedliwości. 
A kilkanaście lat później pojawiła się kolejna klasa - kopacze. Tak ich nazywano, może nieco złośliwie, choć nie bez racji. Kopaczami byli młodzi ludzie, którzy nie doświadczyli w swoim życiu edukacji. Ci z wykształconych rodzin jeszcze umieli czytać i liczyć, ale większość z nich nadawała się właściwie tylko do trzymania łopaty. Żeby ocalić resztki wiedzy, zlikwidowano emerytury i przywrócono do pracy ostatnie pokolenie ludzi wykształconych. Cała retoryka, jakoby szkoły były zbędne w dobie Internetu, upadła z hukiem. Kolejnych kilka lat później zresztą upadł sam Internet, kiedy zabrakło do pracy rąk wykwalifikowanych na tyle, by utrzymać serwerownie na chodzie. I dopiero wtedy kryzys wybuchł na dobre. Dosłownie z godziny na godzinę posypały się resztki służby zdrowia, bo ostatni pracujący lekarze stracili dostęp do wiedzy. Tu i ówdzie ostały się jeszcze jakieś kliniki, ale dostęp do nich był tak potwornie drogi, że tylko najbogatsi mogli sobie na nie pozwolić. Dlatego zresztą zmarł prezydent - w trakcie usuwania wyrostka robaczkowego chirurg nie mógł sobie przypomnieć szczegółów widzianego na YouTube instruktażu. 
- O czym myślisz, dziadku? - głos Marysi wyrwał go z zamyślenia. 
- O niczym szczególnym, wnusiu. Chodź, przeczytam ci bajkę - uśmiechnął się do niej smutno, spoglądając jednocześnie na oprawiony w szklaną ramę wycinek pożółkłej ze starości gazety: 
"JAK CHCĄ ZARABIAĆ WIĘCEJ, NIECH IDĄ DO INNEJ PRACY. MINISTER EDUKACJI ODPOWIADA NA POSTULATY NAUCZYCIELI" 

wtorek, 26 marca 2019

Medialna menopauza

[Postprawda (ang. post-truth) – sytuacja, w której fakty są mniej istotne w kształtowaniu opinii publicznej niż odwołania do emocji i osobistych przekonań. Postprawda to specyficzny stan życia społeczno-politycznego i intelektualnego w wysoko rozwiniętych krajach demokratycznych, który został wykreowany przez media oraz osoby pełniące ważne funkcje publiczne, głównie polityków; efekt rozprzestrzeniania się populizmu, który wypaczył pierwotny sens uprawiania polityki w krajach demokracji parlamentarnej, ponieważ wykorzenił z życia publicznego walkę na argumenty, idee i możliwe do zrealizowania pomysły, a w to miejsce wprowadził grę na emocjach i tanią sensację. W epoce postprawdy podstawowe wartości, tj. prawda w mediach i życiu publicznym, zagrożone są z powodu cynizmu i skrajnego załamania wszelkich cenionych niegdyś wartości, np.: prawdy, uczciwości i rzetelności dziennikarskiej].

Lubię zerkać za ocean. Z kilku powodów. Po pierwsze, upatruję w kulturze i polityce amerykańskiej trendów, które promieniują na cały świat, warto więc trzymać ucho blisko źródła. Po drugie, amerykańska polityka to szambo zbliżone do naszego, więc czuję niejaką satysfakcję, że nie tylko u nas dzieją się kuriozalne rzeczy, a dystans geograficzny pozwala mi na dozę rozbawienia, którą pewnie fundowaliby mi i nasi, gdyby jednak te kurioza nie dotykały mnie osobiście. Wreszcie po trzecie, Ameryka po prostu mnie fascynuje i chciałabym ją kiedyś zwiedzić. 

I właśnie za oceanem rozgrywa się obecnie medialna melodrama, doprawiona prawem. Chodzi mi konkretnie o sprawę rzekomej napaści. 
Jussie Smollett, grający drugoplanową rolę w serialu "Imperium", złożył na policji doniesienie o napaści na tle rasistowskim i homofobicznym. Zeznał, że napaści dokonało dwóch mężczyzn, którzy pobili go, oblali go nieznaną substancją i założyli mu pętlę na szyję, wykrzykując przy tym "Witamy w kraju MAGA*!". Media obiegło tsunami komentarzy o tym, jak Ameryka w epoce Trumpa stała się na powrót rasistowskim krajem, niebezpiecznym dla każdego o odmiennej barwie skóry. 

Dwa tygodnie później narracja wykonała obrót o 180 stopni. Śledztwo chicagowskiej policji doprowadziło do ujęcia dwóch podejrzanych czarnoskórych (!) mężczyzn, z których jeden był osobistym trenerem Smolletta, a drugi statystą w "Imperium". Zatrzymani zeznali, że Smollett zapłacił im za sfingowanie napadu. Media zaczęły prześcigać się w wyszukanych wyzwiskach pod adresem Smolletta. Nazywano go karierowiczem, oportunistą usiłującym zaistnieć na fali nasilających się aktów rasizmu. Pojawiły się dodatkowe zarzuty o narkomanię i problemy natury psychicznej. Smollett został aresztowany pod zarzutem składania fałszywych zeznań. 

Minęło półtora miesiąca i sąd oddalił stawiane aktorowi zarzuty. Media się zesrały i nie mają już pomysłu, co z tym fantem zrobić. Jednocześnie nie chcą odpuścić tematu, więc w chwili, kiedy piszę te słowa, dziesiątki reporterów i publicystów przed setkami kamer jąkają się, usiłując sklecić trzymający się kupy komentarz w sprawie. 

I tak oto medialny młynek kręci się i miele wszystkich bohaterów skandaliku, który de facto nie ma najmniejszego znaczenia. Z tej dziennikarskiej zawieruchy nie wynika kompletnie nic. 

Opisuję to wszystko, ponieważ trudno o bardziej jaskrawy przykład klątwy współczesności, jaką jest postprawda. 
Postprawda. 
Cóż to jest za kuriozalne słowo. Ksiądz Tischner pisał, że istnieją trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda. A tu proszę. Mamy czwartą kategorię. Choć myślę, że spokojnie możemy postawić znak równości między postprawdą i gówno prawdą. 

Chyba przegapiłam moment, w który fakty ustąpiły pola emocjom. Bo że rzetelność ustąpiła pola prędkości, to wiadomo od dawna. Ale dlaczego teraz uczucia liczą się bardziej od prawdy? Czy media już całkowicie zarzuciły rolę edukacyjną i stały się rozrywką? 

Kilkakrotnie pisałam już o jazgocie medialnym, z którego nie wynika nic dobrego. Naprawdę marzy mi się źródło dziennikarskie, które nie zawraca sobie głowy pierdołami i skupia się na rzeczach naprawdę istotnych, przygotowujące materiały niespiesznie, za to rzetelnie. Naprawdę, wszystkim nam wyszłoby na zdrowie, gdybyśmy przy każdej aferze i aferce skupiali się tylko na przyczynach i skutkach, bez czytania i słuchania w międzyczasie o każdym zainteresowanym, który uniósł pośladek i wypuścił dwupierdzian wodoru w orientacyjnym kierunku sprawy. 

Jasne, że na bieżąco nieraz trudno oddzielić ziarna od plew, sprawy ważne od nieważnych. Afera Watergate przyniosła Amerykanom kryzys konstytucyjny, a przecież zaczęło się od tego, że pięciu gości trochę za głośno kręciło się po hotelowym pokoju. Moja życiowa bohaterka Marie Colvin powiedziała kiedyś, że rolą dziennikarza jest spisanie luźnego szkicu historii i miała w tym dużo racji. Zadaniem mediów jest relacjonować rzeczywistość, rolą historii jest decydować o tym, co w tej rzeczywistości było faktycznie istotne. Mimo wszystko jednak psim obowiązkiem każdego dziennikarza jest też ważenie istoty każdej informacji. Dlatego do reporterskiej zasady 5W (zasada pięciu pytań, na które należy odpowiedzieć przygotowując materiał: what? who? when? where? i why? czyli co się stało, kto to zrobił, kiedy to się stało, gdzie to się stało i dlaczego to się stało) dodałabym jeszcze jedno W - what for? Po co o tym piszę? 

Oczywiście mam świadomość, że laicki komentarz na średnio poczytnym blogu nie zawróci kijem Wisły. News to klikalność, klikalność to pieniądze, a media to biznes jak każdy inny. Ale spróbujmy pamiętać, że to od nas jako odbiorców zależy, co będziemy czytać i w co będziemy klikać. Niech więc dziennikarze mają swoje 5W, a my miejmy swoje 2D: Do I need this? Czy tego potrzebuję? Do I have the time for this? Czy mam na to czas? Jeśli odpowiedź na 2D będzie brzmiała "nie i nie", dajmy sobie spokój. A jeśli wystarczająco wiele osób zada sobie takie pytania i nie będzie klikać w kolejny komentarz do kolejnego komentarza Krystyny Pawłowicz na temat komentarza Grzegorza Schetyny na temat komentarza Jarosława Kaczyńskiego, może pewnego pięknego dnia media przestaną tak zapamiętale komentować. Może wtedy skończy się ta medialna menopauza i media nie będą musiały zmieniać narracji co 15 minut. 

Zostawiam Was z Grześkiem Turnauem, który to wszystko, co tu wypisałam, pięknie zebrał w jednej zwrotce, jak to tylko poeta potrafi:

Nim napiszesz wiersz 
pomyśl i zważ 
jak dalece słuszny to krok 
i czy naprawdę masz czas 
żeby pisać wiersz 
żeby pisać wiersz 

Może raczej wstań 
może lepiej leż 
literatura jest piękna i bez 
podobnie jak ten 
dogasający już dzień 
i gęstniejący już mrok...


* MAGA - Make America Great Again - slogan wyborczy Donalda Trumpa, podchwycony przez niektóre środowiska ksenofobiczne. 

wtorek, 19 marca 2019

Gejgroza

Powiało grozą. 
Wszechprezes złowieszczym tonem oznajmił zdjętej przerażeniem tłuszczy, że IDĄ PO NASZE DZIECI! 
Kto? No homoseksualiści oczywiście! 
Wszechprezes nie wyjaśnił jednak, o czyje dokładnie dzieci chodzi; sam jest bezdzietny, w związku z czym zaimek "nasze" wydaje się cokolwiek nietrafiony. 

No, chyba że chodziło mu o 76 tysięcy dzieci przebywających pod opieką państwa. Dzieci, których rodzice - w wyniku choroby czy wypadku - stracili życie, nim ich potomstwo weszło w dorosłość. Dzieci, których rodzice tak bardzo nie umieli w rodzicielstwo, że sąd zdecydował o odebraniu im praw. Dzieci tak bardzo niechciane, że porzucone w szpitalach czy zostawione w oknach życia. 
Dzieci wychowujące się w przepełnionych, niedofinansowanych domach dziecka, bo państwo zachowuje się jak Scarlett Johansson w "Vicky Cristina Barcelona". Dla osób, które nie widziały tego filmu Allena, wyjaśniam: grana przez Johansson bohaterka nie wiedziała, czego chce od życia, wiedziała za to, czego od niego nie chce. 
Tak też jest z naszym państwem: Nie zatroszczy się specjalnie o sieroty, ale na pewno nie pozwoli, żeby ktoś inny się o nie zatroszczył. 

Mamy zatem system, gdzie niedofinansowane instytucje opieki społecznej nie mają środków, by realnie zadbać o dobrobyt tych najbardziej bezbronnych. Gdzie brak konkretnych regulacji prawnych powoduje, że wyroki w sprawach o pieczę nad nieletnim bywają loterią. Gdzie procedury adopcyjne były i są żmudne i skomplikowane. Gdzie pseudomoralność jaśnie nam panujących robi z kobiet klacze rozpłodowe. Gdzie zaciekle broni się płodów, ale neguje się międzynarodowe dokumenty traktujące o przemocy wobec ich nosicielek. 

I w tym systemie nagle największym niebezpieczeństwem okazuje się możliwość adopcji dzieci przez dwójkę ludzi kochających się inaczej, niżby sobie partia życzyła. 

A teraz najzabawniejszy element tej komedii: Nikt nie mówi na poważnie o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. 
Cała zadyma zaczęła się od tego, że zastępca prezydenta Warszawy w wywiadzie prasowym wyraził mglistą nadzieję, że kiedyś tam, w przyszłości, dojrzejemy jako społeczeństwo do tego, żeby pojawiła się taka możliwość. I natychmiast zebrał za te słowa łomot od swojego szefa, który chwilę wcześniej głośno i radośnie afirmował swoją solidarność ze środowiskami LGBT+. I od szefa swojego szefa, bo okazuje się, że w Polsce sprzymierzeńcem mniejszości seksualnych można być tylko troszeczkę i tylko na pokaz. 

Niechciana adopcja niechcianych dzieci przez niechcianych ludzi okazała się wodą na młyn kampanii wyborczej. W tej kampanii kandydaci prześcigają się w pomysłach, jakby tu się dostać do organu decyzyjnego organizacji zrzeszającej 28 krajów, z czego 23 to państwa uznające związki partnerskie lub małżeństwa osób jednopłciowych.

Może komuś tu się jawi wallenrodyzm sytuacji, próba rozsadzenia od środka tej unii poruty i zepsucia. Według mnie jednak to bardziej próba wepchnięcia świni na salony. 
Nie wiem, co w tym wszystkim smuci mnie i przeraża najbardziej – fakt, że ktoś w XXI wieku promuje się, grając na homofobicznych strunach, czy fakt, że te struny wybrzmiewają w pudle rezonansowym społeczeństwa niepokojąco głośno. 

Miałam tu jeszcze napisać o tych wszystkich kretynizmach związanych z paniką wokół edukacji seksualnej i kolejnej odsłonie groteski zatytułowanej "Pedofilia w Kościele". Doszłam jednak do wniosku, że to już za dużo grzybków, jak na jeden barszcz.

PS. Wszechprezesie, mam dla Pana news: pary jednopłciowe w Polsce MAJĄ DZIECI! I może Pan sobie tupać nóżką ile chce, ale proszę mi wierzyć, doktor Malcolm w "Parku Jurajskim" miał rację - życie zawsze znajdzie sposób.