sobota, 30 marca 2019

Szanuj belfra swego

- Dziadku - nieśmiały głos rozległ się w ciszy biblioteki. Henryk uniósł wzrok znad książki. W drzwiach stała siedmioletnia Marysia, nieco nerwowo przestępując z nogi na nogę. Ach tak, pomyślał Henryk, już południe, czas na lekcje. Uśmiechnął się zapraszająco i skinął na dziewczynkę. Marysia podeszła do stołu, wciąż onieśmielona. Henryk przesunął w jej stronę stojący na stoliku talerz z ciasteczkami. Dla takiego malucha biblioteka może być nieco straszna. Marysia szybko schrupała oblanego czekoladą herbatnika i nieco się uspokoiła. 
- Dziadku, co dziś będziemy robić? 
- Pomyślałem, że dziś pouczymy się czytania. 
- A co to jest czytanie? 
Henryk zająknął się, usiłując znaleźć w głowie definicję czytania. Jak wytłumaczyć dziecku czynność, z którą nie miała w życiu do czynienia? Czynność tak oczywistą, że chyba nikt w dziejach nie próbował jej zdefiniować? 
- Wiesz, kochanie, czytanie to takie poznawanie różnych historii i bajek. Tylko zamiast słuchać, poznajesz je sama z książek. 
- A jak to się robi? 
Henryk wstał i podszedł do biblioteczki. Co będzie odpowiednie dla małego dziecka? Długo taksował wzrokiem ustawione w ciasnym rzędzie tytuły, nim wreszcie wyciągnął zakurzony tom. Wrócił do stolika, otworzył książkę i obrócił ją tekstem w stronę wnuczki. Dziewczynka okrągłymi oczami wpatrywała się w ciągnące się po papierze robaczki liter. 
- Co to jest?! 
- To są litery. Z liter zbudowane są słowa. Ze słów buduje się zdania, a zdania składają się na opowieść. 
- Ale ja nic nie rozumiem! 
Henryk westchnął. Spodziewał się, że edukacja kilkulatki będzie ciężką pracą, ale nie przeszło mu przez myśl, jak trudno jest uczyć dziecko rzeczy, których inny wokół nie robił. Mimowolnie uciekł myślami do czasów własnego dzieciństwa. Miał szczęście - system edukacji runął, gdy Henryk miał już 16 lat. Umiał czytać, pisać, liczyć, znał podstawy fizyki i chemii; wiedział, że Ziemia jest okrągła i mniej więcej rozumiał angielski. 
Kiedy przyszła informacja, że jego szkoła zostanie zamknięta, nikt się specjalnie nie zdziwił. To była kwestia czasu; po tym, jak nauczyciele masowo zaczęli odchodzić z pracy, lekcji ubywało praktycznie z tygodnia na tydzień. Jego liceum było ostatnią czynną szkołą w mieście. Pamiętał polityków, którzy przekrzykiwali się wzajemnie, argumentując, że właściwie to edukacja nie jest już nikomu potrzebna, bo żyjemy w czasach, kiedy cała wiedza jest dostępna w Internecie. Najzabawniej wypowiadała się taka ruda babka w okularach; Henryk z trudem przypomniał sobie, że była ministrem pracy. Najpierw głośno opowiadała, że dzięki likwidacji szkół młodzież może szybciej iść do pracy i zarabiać. To niby miało podnieść stopę życiową rodzin. A później wywalili ją z pracy, jak bezrobocie strzeliło na 50%. 
Patrząc z perspektywy czasu, to w sumie nie była jej wina. Kiedy się okazało, że rodzice masowo rezygnują z pracy, bo musieli się zająć dziećmi, właściwie już było po wszystkim. Musiało minąć kilka dobrych lat, zanim pracodawcy wymyślili przyzakładowe świetlice. Przez ten pomysł zresztą ładnych parę firm upadło, bo pensje opiekunów świetlicowych niejednokrotnie przekraczały dochody całego kierownictwa. 
Kilka lat po zamknięciu szkół - oczywiście po wyborach - nowy premier próbował przywrócić zawód nauczyciela. Ależ wtedy się działo! Setki tysięcy ludzi na ulicach, protestujących przeciwko tworzeniu nowych stanowisk za państwowe pieniądze. "Nie będę płacił na darmozjadów!" - Henryk zapamiętał taki transparent niesiony przez jednego z demonstrantów. No i władza się ugięła. Może liczyli na to, że problem rozwiąże się sam, może nie myśleli o przyszłych konsekwencjach - ciężko powiedzieć. Grunt, że to był chyba ostatni moment, kiedy coś można było jeszcze uratować. Ale później już nikt nie odważył się wrócić do tematu i tak już zostało - dzieci się nie uczyły, matki zostały w domach, ojcowie stali się jedynymi żywicielami. Powstała nowa klasa społeczna - bezdzietni. Ludzie w komfortowej sytuacji, którzy mogli pracować bez obaw, spędzać czas poza domem, podróżować. Szybko stali się pariasami i musieli uciekać z miast, chować się w strzeżonych osiedlach przed gniewem, wywołanym poczuciem niesprawiedliwości. 
A kilkanaście lat później pojawiła się kolejna klasa - kopacze. Tak ich nazywano, może nieco złośliwie, choć nie bez racji. Kopaczami byli młodzi ludzie, którzy nie doświadczyli w swoim życiu edukacji. Ci z wykształconych rodzin jeszcze umieli czytać i liczyć, ale większość z nich nadawała się właściwie tylko do trzymania łopaty. Żeby ocalić resztki wiedzy, zlikwidowano emerytury i przywrócono do pracy ostatnie pokolenie ludzi wykształconych. Cała retoryka, jakoby szkoły były zbędne w dobie Internetu, upadła z hukiem. Kolejnych kilka lat później zresztą upadł sam Internet, kiedy zabrakło do pracy rąk wykwalifikowanych na tyle, by utrzymać serwerownie na chodzie. I dopiero wtedy kryzys wybuchł na dobre. Dosłownie z godziny na godzinę posypały się resztki służby zdrowia, bo ostatni pracujący lekarze stracili dostęp do wiedzy. Tu i ówdzie ostały się jeszcze jakieś kliniki, ale dostęp do nich był tak potwornie drogi, że tylko najbogatsi mogli sobie na nie pozwolić. Dlatego zresztą zmarł prezydent - w trakcie usuwania wyrostka robaczkowego chirurg nie mógł sobie przypomnieć szczegółów widzianego na YouTube instruktażu. 
- O czym myślisz, dziadku? - głos Marysi wyrwał go z zamyślenia. 
- O niczym szczególnym, wnusiu. Chodź, przeczytam ci bajkę - uśmiechnął się do niej smutno, spoglądając jednocześnie na oprawiony w szklaną ramę wycinek pożółkłej ze starości gazety: 
"JAK CHCĄ ZARABIAĆ WIĘCEJ, NIECH IDĄ DO INNEJ PRACY. MINISTER EDUKACJI ODPOWIADA NA POSTULATY NAUCZYCIELI" 

wtorek, 26 marca 2019

Medialna menopauza

[Postprawda (ang. post-truth) – sytuacja, w której fakty są mniej istotne w kształtowaniu opinii publicznej niż odwołania do emocji i osobistych przekonań. Postprawda to specyficzny stan życia społeczno-politycznego i intelektualnego w wysoko rozwiniętych krajach demokratycznych, który został wykreowany przez media oraz osoby pełniące ważne funkcje publiczne, głównie polityków; efekt rozprzestrzeniania się populizmu, który wypaczył pierwotny sens uprawiania polityki w krajach demokracji parlamentarnej, ponieważ wykorzenił z życia publicznego walkę na argumenty, idee i możliwe do zrealizowania pomysły, a w to miejsce wprowadził grę na emocjach i tanią sensację. W epoce postprawdy podstawowe wartości, tj. prawda w mediach i życiu publicznym, zagrożone są z powodu cynizmu i skrajnego załamania wszelkich cenionych niegdyś wartości, np.: prawdy, uczciwości i rzetelności dziennikarskiej].

Lubię zerkać za ocean. Z kilku powodów. Po pierwsze, upatruję w kulturze i polityce amerykańskiej trendów, które promieniują na cały świat, warto więc trzymać ucho blisko źródła. Po drugie, amerykańska polityka to szambo zbliżone do naszego, więc czuję niejaką satysfakcję, że nie tylko u nas dzieją się kuriozalne rzeczy, a dystans geograficzny pozwala mi na dozę rozbawienia, którą pewnie fundowaliby mi i nasi, gdyby jednak te kurioza nie dotykały mnie osobiście. Wreszcie po trzecie, Ameryka po prostu mnie fascynuje i chciałabym ją kiedyś zwiedzić. 

I właśnie za oceanem rozgrywa się obecnie medialna melodrama, doprawiona prawem. Chodzi mi konkretnie o sprawę rzekomej napaści. 
Jussie Smollett, grający drugoplanową rolę w serialu "Imperium", złożył na policji doniesienie o napaści na tle rasistowskim i homofobicznym. Zeznał, że napaści dokonało dwóch mężczyzn, którzy pobili go, oblali go nieznaną substancją i założyli mu pętlę na szyję, wykrzykując przy tym "Witamy w kraju MAGA*!". Media obiegło tsunami komentarzy o tym, jak Ameryka w epoce Trumpa stała się na powrót rasistowskim krajem, niebezpiecznym dla każdego o odmiennej barwie skóry. 

Dwa tygodnie później narracja wykonała obrót o 180 stopni. Śledztwo chicagowskiej policji doprowadziło do ujęcia dwóch podejrzanych czarnoskórych (!) mężczyzn, z których jeden był osobistym trenerem Smolletta, a drugi statystą w "Imperium". Zatrzymani zeznali, że Smollett zapłacił im za sfingowanie napadu. Media zaczęły prześcigać się w wyszukanych wyzwiskach pod adresem Smolletta. Nazywano go karierowiczem, oportunistą usiłującym zaistnieć na fali nasilających się aktów rasizmu. Pojawiły się dodatkowe zarzuty o narkomanię i problemy natury psychicznej. Smollett został aresztowany pod zarzutem składania fałszywych zeznań. 

Minęło półtora miesiąca i sąd oddalił stawiane aktorowi zarzuty. Media się zesrały i nie mają już pomysłu, co z tym fantem zrobić. Jednocześnie nie chcą odpuścić tematu, więc w chwili, kiedy piszę te słowa, dziesiątki reporterów i publicystów przed setkami kamer jąkają się, usiłując sklecić trzymający się kupy komentarz w sprawie. 

I tak oto medialny młynek kręci się i miele wszystkich bohaterów skandaliku, który de facto nie ma najmniejszego znaczenia. Z tej dziennikarskiej zawieruchy nie wynika kompletnie nic. 

Opisuję to wszystko, ponieważ trudno o bardziej jaskrawy przykład klątwy współczesności, jaką jest postprawda. 
Postprawda. 
Cóż to jest za kuriozalne słowo. Ksiądz Tischner pisał, że istnieją trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda. A tu proszę. Mamy czwartą kategorię. Choć myślę, że spokojnie możemy postawić znak równości między postprawdą i gówno prawdą. 

Chyba przegapiłam moment, w który fakty ustąpiły pola emocjom. Bo że rzetelność ustąpiła pola prędkości, to wiadomo od dawna. Ale dlaczego teraz uczucia liczą się bardziej od prawdy? Czy media już całkowicie zarzuciły rolę edukacyjną i stały się rozrywką? 

Kilkakrotnie pisałam już o jazgocie medialnym, z którego nie wynika nic dobrego. Naprawdę marzy mi się źródło dziennikarskie, które nie zawraca sobie głowy pierdołami i skupia się na rzeczach naprawdę istotnych, przygotowujące materiały niespiesznie, za to rzetelnie. Naprawdę, wszystkim nam wyszłoby na zdrowie, gdybyśmy przy każdej aferze i aferce skupiali się tylko na przyczynach i skutkach, bez czytania i słuchania w międzyczasie o każdym zainteresowanym, który uniósł pośladek i wypuścił dwupierdzian wodoru w orientacyjnym kierunku sprawy. 

Jasne, że na bieżąco nieraz trudno oddzielić ziarna od plew, sprawy ważne od nieważnych. Afera Watergate przyniosła Amerykanom kryzys konstytucyjny, a przecież zaczęło się od tego, że pięciu gości trochę za głośno kręciło się po hotelowym pokoju. Moja życiowa bohaterka Marie Colvin powiedziała kiedyś, że rolą dziennikarza jest spisanie luźnego szkicu historii i miała w tym dużo racji. Zadaniem mediów jest relacjonować rzeczywistość, rolą historii jest decydować o tym, co w tej rzeczywistości było faktycznie istotne. Mimo wszystko jednak psim obowiązkiem każdego dziennikarza jest też ważenie istoty każdej informacji. Dlatego do reporterskiej zasady 5W (zasada pięciu pytań, na które należy odpowiedzieć przygotowując materiał: what? who? when? where? i why? czyli co się stało, kto to zrobił, kiedy to się stało, gdzie to się stało i dlaczego to się stało) dodałabym jeszcze jedno W - what for? Po co o tym piszę? 

Oczywiście mam świadomość, że laicki komentarz na średnio poczytnym blogu nie zawróci kijem Wisły. News to klikalność, klikalność to pieniądze, a media to biznes jak każdy inny. Ale spróbujmy pamiętać, że to od nas jako odbiorców zależy, co będziemy czytać i w co będziemy klikać. Niech więc dziennikarze mają swoje 5W, a my miejmy swoje 2D: Do I need this? Czy tego potrzebuję? Do I have the time for this? Czy mam na to czas? Jeśli odpowiedź na 2D będzie brzmiała "nie i nie", dajmy sobie spokój. A jeśli wystarczająco wiele osób zada sobie takie pytania i nie będzie klikać w kolejny komentarz do kolejnego komentarza Krystyny Pawłowicz na temat komentarza Grzegorza Schetyny na temat komentarza Jarosława Kaczyńskiego, może pewnego pięknego dnia media przestaną tak zapamiętale komentować. Może wtedy skończy się ta medialna menopauza i media nie będą musiały zmieniać narracji co 15 minut. 

Zostawiam Was z Grześkiem Turnauem, który to wszystko, co tu wypisałam, pięknie zebrał w jednej zwrotce, jak to tylko poeta potrafi:

Nim napiszesz wiersz 
pomyśl i zważ 
jak dalece słuszny to krok 
i czy naprawdę masz czas 
żeby pisać wiersz 
żeby pisać wiersz 

Może raczej wstań 
może lepiej leż 
literatura jest piękna i bez 
podobnie jak ten 
dogasający już dzień 
i gęstniejący już mrok...


* MAGA - Make America Great Again - slogan wyborczy Donalda Trumpa, podchwycony przez niektóre środowiska ksenofobiczne. 

wtorek, 19 marca 2019

Gejgroza

Powiało grozą. 
Wszechprezes złowieszczym tonem oznajmił zdjętej przerażeniem tłuszczy, że IDĄ PO NASZE DZIECI! 
Kto? No homoseksualiści oczywiście! 
Wszechprezes nie wyjaśnił jednak, o czyje dokładnie dzieci chodzi; sam jest bezdzietny, w związku z czym zaimek "nasze" wydaje się cokolwiek nietrafiony. 

No, chyba że chodziło mu o 76 tysięcy dzieci przebywających pod opieką państwa. Dzieci, których rodzice - w wyniku choroby czy wypadku - stracili życie, nim ich potomstwo weszło w dorosłość. Dzieci, których rodzice tak bardzo nie umieli w rodzicielstwo, że sąd zdecydował o odebraniu im praw. Dzieci tak bardzo niechciane, że porzucone w szpitalach czy zostawione w oknach życia. 
Dzieci wychowujące się w przepełnionych, niedofinansowanych domach dziecka, bo państwo zachowuje się jak Scarlett Johansson w "Vicky Cristina Barcelona". Dla osób, które nie widziały tego filmu Allena, wyjaśniam: grana przez Johansson bohaterka nie wiedziała, czego chce od życia, wiedziała za to, czego od niego nie chce. 
Tak też jest z naszym państwem: Nie zatroszczy się specjalnie o sieroty, ale na pewno nie pozwoli, żeby ktoś inny się o nie zatroszczył. 

Mamy zatem system, gdzie niedofinansowane instytucje opieki społecznej nie mają środków, by realnie zadbać o dobrobyt tych najbardziej bezbronnych. Gdzie brak konkretnych regulacji prawnych powoduje, że wyroki w sprawach o pieczę nad nieletnim bywają loterią. Gdzie procedury adopcyjne były i są żmudne i skomplikowane. Gdzie pseudomoralność jaśnie nam panujących robi z kobiet klacze rozpłodowe. Gdzie zaciekle broni się płodów, ale neguje się międzynarodowe dokumenty traktujące o przemocy wobec ich nosicielek. 

I w tym systemie nagle największym niebezpieczeństwem okazuje się możliwość adopcji dzieci przez dwójkę ludzi kochających się inaczej, niżby sobie partia życzyła. 

A teraz najzabawniejszy element tej komedii: Nikt nie mówi na poważnie o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. 
Cała zadyma zaczęła się od tego, że zastępca prezydenta Warszawy w wywiadzie prasowym wyraził mglistą nadzieję, że kiedyś tam, w przyszłości, dojrzejemy jako społeczeństwo do tego, żeby pojawiła się taka możliwość. I natychmiast zebrał za te słowa łomot od swojego szefa, który chwilę wcześniej głośno i radośnie afirmował swoją solidarność ze środowiskami LGBT+. I od szefa swojego szefa, bo okazuje się, że w Polsce sprzymierzeńcem mniejszości seksualnych można być tylko troszeczkę i tylko na pokaz. 

Niechciana adopcja niechcianych dzieci przez niechcianych ludzi okazała się wodą na młyn kampanii wyborczej. W tej kampanii kandydaci prześcigają się w pomysłach, jakby tu się dostać do organu decyzyjnego organizacji zrzeszającej 28 krajów, z czego 23 to państwa uznające związki partnerskie lub małżeństwa osób jednopłciowych.

Może komuś tu się jawi wallenrodyzm sytuacji, próba rozsadzenia od środka tej unii poruty i zepsucia. Według mnie jednak to bardziej próba wepchnięcia świni na salony. 
Nie wiem, co w tym wszystkim smuci mnie i przeraża najbardziej – fakt, że ktoś w XXI wieku promuje się, grając na homofobicznych strunach, czy fakt, że te struny wybrzmiewają w pudle rezonansowym społeczeństwa niepokojąco głośno. 

Miałam tu jeszcze napisać o tych wszystkich kretynizmach związanych z paniką wokół edukacji seksualnej i kolejnej odsłonie groteski zatytułowanej "Pedofilia w Kościele". Doszłam jednak do wniosku, że to już za dużo grzybków, jak na jeden barszcz.

PS. Wszechprezesie, mam dla Pana news: pary jednopłciowe w Polsce MAJĄ DZIECI! I może Pan sobie tupać nóżką ile chce, ale proszę mi wierzyć, doktor Malcolm w "Parku Jurajskim" miał rację - życie zawsze znajdzie sposób.