niedziela, 21 czerwca 2020

Taniec o architekturze

Doznałam dziś objawienia kulturowego. 
Tytułem wstępu: przy pracy zawsze musi mi grać muzyka. Taki nawyk. Ale dziś zupełnie nie miałam pomysłu, czego mam ochotę słuchać. Zdałam się więc na Spotify, który zdecydował za mnie, że dzień będzie sponsorował funk lat 80. I tak sobie leciał George Clinton, Kool and the Gang, Kurtis Blow... Chcąc nie chcąc, zaczęłam wyłapywać teksty piosenek. 

I wtedy mnie olśniło. 
Istnieje ogromne podobieństwo między funkiem i disco polo. A u podstaw tej tezy leży modernistyczny funkcjonalizm. 

U schyłku XIX wieku amerykański architekt Louis Sullivan, nazywany  czasem ojcem modernizmu, ukuł frazę form follows function. W luźnym tłumaczeniu: formę budynku determinuje funkcja, jaką ma pełnić. Mówiąc prościej: piękno budynku tkwi w jego funkcjonalności, a wszelkie ornamenty to zbytek i brzydota. Kierunek był swego czasu dość powszechny w Polsce, funkcjonalizm przyświecał m.in. budowniczym Gdyni. W Warszawie można go znaleźć choćby na Żoliborzu – willa Brukalskich czy słynny Szklany Dom  przy ul. Mickiewicza to właśnie przykłady FFF.
Funkcjonalizm w praktyce – willa Brukalskich
na warszawskim Żoliborzu

Spróbujmy zatem przyłożyć tę modernistyczną maksymę do innej dziedziny sztuki – muzyki. Jeśli przyjmiemy założenia podobne do tych, które przyświecały funkcjonalistom, możemy uznać, że poszczególne gatunki muzyczne również mają określone funkcje do spełnienia. I w myśl tych funkcji są komponowane.
Weźmy takie chorały gregoriańskie. Ich rolą było podnoszenie splendoru liturgii kościelnej. I gatunek rozwijał się niejako równolegle z architekturą – im wyżej wznosiło się sklepienie katedry, tym więcej głosów pojawiało się w chorale. Im bardziej misterne zdobnictwo w kościele, tym więcej nut w pieśni. 

Skoczmy kilka wieków w przód. Janis Joplin bierze na warsztat Summertime Gershwina i swoim niepowtarzalnym głosem nadaje piosence nową funkcję – utwór idealny na leniwe popołudnie z głową w odmiennym stanie świadomości po wypaleniu dobrego spliffa. Jest schyłek lat 60. Czas Woodstock, hippisów i marihuany. Dekadę później przychodzi MDMA, czyli ecstasy, która wywołuje emocje skrajnie różne od tych towarzyszących trawie. Po ecstasy nikt nie chce leżeć. Po ecstasy się tańczy. W siłę rośnie więc gatunek, którego funkcja jest obliczona na gibanie się na dyskotece – funk. I nikt nie przejmuje się tym, że Clinton śpiewa o rozważaniach psa, co nie chce łapać kota. Tekst trzyma się rytmu, w refrenie jest bow wow wow, które można sobie wykrzyczeć na parkiecie i jest fajnie. Bodaj po raz pierwszy w dziejach mamy do czynienia z muzyką, która nie niesie ze sobą ładunku emocjonalnego. Nie ma wyrażać buntu, nie ma funkcji pochwalnej czy żałobnej. Ma służyć do gibania. Wracając do wątku architektonicznego, tekst posiadający jakąś głębię, jakiś ważniejszy przekaz, byłby tu zbędnym ornamentem. 


I dokładnie taką samą funkcję gibalną pełni disco polo. Warstwa tekstowa jest tu kwestią absolutnie wtórną, na którą nie należy zwracać uwagi. Jest, bo konwencja tego wymaga. Ale to, jaka jest, nie ma najmniejszego znaczenia. Równie dobrze można podłożyć wiersze Szymborskiej pod twórczość Bayer Full, a będzie się przy tym bawić ta sama grupa ludzi. Bo ciężar utworu spoczywa na skocznej i rytmicznej melodii. Nikt nie będzie słuchał Bierz co chcesz Shazzy i utożsamiał się z podmiotem lirycznym. Disco polo w założeniu nie może być nośnikiem emocji innych niż zabawa. Disco polo nigdy nie będzie macierzą protest-songów. Jasne, zdarzają się przelotne mariaże gatunku z polityką. Ale takie romanse mają jedynie cel socjotechniczny – żeby w wyborczą niedzielę wyborca poszedł do urny z wdrukowanym w mózg Ole Ole Olek, na prezydenta tylko ty. Nic więcej. 

Kończę więc te ekwilibrystyczne dywagacje prostą konkluzją: krytykowanie disco polo za teksty pokroju Majteczki w kropeczki jest jak krytykowanie młotka, że jest głupim narzędziem, bo nie da się nim wkręcić śruby.

PS. Ten tekst pełni również dodatkową funkcję eksperymentu. To pierwsza publikacja po wymiksowaniu się z Facebooka i zastanawiam się, ile osób znajdzie ten tekst bez udostępnienia na fejsie. Jeśli to czytacie - dajcie znać. 

czwartek, 4 czerwca 2020

Facefuck

Jestem wściekła. To nie jest uczucie, z którym należy siadać do pisania. Być może dlatego na blogu znów zapanowała długa cisza – bo od dłuższego czasu tę furię odczuwam ustawicznie. 
Jestem wściekła, bo obserwuję świat wokół i widzę, jak się rozpada. Widzę, co się dzieje ze środowiskiem, patrzę na polityczne bagno, słucham, jak o rzeczach wielkich rozprawiają ludzie wielkości pantofelka. I paraliżuje mnie moja własna bezsilność.  

Ale po kolei. 

Pandemia. Jeden wirus, pochodzący z rodziny tych najczęściej występujących. Koronawirusy są odpowiedzialne przecież za choćby najzwyklejsze przeziębienie. A tu jeden sukinsyn zmutował i rozwalił świat. Całkiem dosłownie, choć nieoczywiście. Nie chodzi tu o śmiertelność, bo takie dane poznamy za... parę miesięcy? Parę lat? Dowiemy się, kiedy się skończy. Wirus nas rozwalił, bo pokazał, jak sami dla siebie przestaliśmy być priorytetem. Pandemia postawiła nas przed wyborem – ratować ludzi albo ratować system. System stworzony przez ludzi i – podobno – dla ludzi. Mam rzecz jasna świadomość złożoności tematu, ale uderzyło mnie, że system, który powstał, by nas chronić, rozpada się właśnie w chwili, gdy tej ochrony potrzebujemy. Że jedyne, co jest w stanie nam zaoferować rząd w chwili próby, to tarcza skonstruowana tak, że przywodzi na myśl stary dowcip o skinheadzie, który uratował życie staruszki – przestał ją kopać. Nie uszło też mojej uwadze, że profesjami, które w tej chwili próby okazały się najniezbędniejsze, bez których wszystko stanęłoby w miejscu, są zawody najgorzej opłacane. W czasie, kiedy managerowie wysokiego szczebla, z pięcio- czy sześciocyfrowymi pensjami, po prostu zamknęli się w domach ze swoimi laptopami i światłowodem, całe społeczeństwo podtrzymywała na nogach załoga Biedronki (celowo pomijam tu medyków, bo na myśl o tym, jak potraktowaliśmy pracowników ochrony zdrowia, i to globalnie, furia rośnie tak, że nie jestem w stanie pisać. Może za jakiś czas ostygnę na tyle, żeby napisać i o tym. Klękam przed Wami, Medycy. I wstyd mi strasznie). Z punktu widzenia tzw. dobra społecznego, jedna woźna przecierająca klamki i poręcze okazała się warta więcej niż 10 coachów od komunikacji i konsultantów ds. strategii giełdowych. Zarabiając przy tym tyle, ile ci ostatni zostawiają w czasie jednej wizyty w GalMoku. Już nawet pies trącał te "prawdziwe zawody", oto prawdziwe kuriozum: influencerzy. 

I tu taka anegdota. Moja przyjaciółka jakiś czas temu postanowiła sobie dorobić, pomagając firmie produkującej przybory do makijażu zaistnieć w mediach społecznościowych. Najlepszy sposób? Sprawić, by o produkcie wspomniał jakiś stosowny celebryta. Czyli influencer z Instagrama. Oczywiście, żeby taki szanujący się influencer w ogóle pierdnął w orientacyjnym kierunku naszego produktu, trzeba mu zapłacić. Więc moja przyjaciółka zapytała, ile to kosztuje. I dostała odpowiedź, po której się przewróciła. Za post, film i udostępnienie cena zaczyna się od 9 tysięcy złotych. Netto. Są też takie, które biorą więcej. Za jedyne 13 tysięcy taka "instamodelka" wrzuci post, który potem 137 tysięcy ludzi zobaczy, albo i nie, przy przewijaniu ekranu w oczekiwaniu na autobus albo w trakcie porannej kupy. 13 tysięcy złotych. I nadal mówimy tu o niższej półce. Nie chcę wiedzieć, ile biorą te, których nazwiska pojawiają się w mediach.

I tu dochodzimy do głównego źródła mojej furii. 

Media społecznościowe. 

Największa potęga i największe przekleństwo dzisiejszości. 

Aktualny rynek zamyka się właściwie na dwóch graczach – Twitterze i Facebooku. Instagram jest własnością Facebooka, podobnie jak Whatsapp. 
Pierwotną ideą twórców Twittera było stworzenie narzędzia opartego na systemie SMS – miał umożliwiać jednoczesne wysyłanie krótkich wiadomości do grupy znajomych użytkowników. Coś, powiedzmy, na kształt bramki SMS. Użytkownicy stopniowo przekształcili Twittera w swoiste mikroblogi – każdy mógł puścić w eter dowolną myśl, byle zmieścić się w limicie znaków. 
Facebook narodził się jako zabawka do oceniania urody koleżanek ze studiów. Zmuszony przez władze uczelni do zamknięcia strony Zuckerberg przerobił portal na bardziej komunikacyjny, za pomocą którego grupy studentów mogły się porozumiewać, przekazywać sobie materiały itp. Potem Facebook rozlał się na cały świat i służył głównie do chwalenia się zdjęciami z zagranicznej wycieczki i grania w hodowlę marchewki. Dziś ten, kto nie istnieje na Facebooku, nie istnieje w ogóle. Więc hej, kto żyw – na fejsa! 

Kto jakoś tam śledził moje wpisy na tym blogu, może pamiętać Kate. Kate nie ma konta na Facebooku. Ani na Twitterze. Kilka lat temu namówiłam ją, żeby założyła sobie konto na fejsie. Argumentowałam, że to bardzo ułatwia komunikację (szczególnie, że żyjemy w różnych krajach), poza tym na Facebooku są różne ciekawe strony, pojawiają się ciekawe opracowania naukowe – wystarczy, że polubi odpowiednie profile i nowinki będą jej same wyskakiwać, bez poszukiwania materiałów na różnych stronach będzie miała kompilację. Ulegając moim namowom, założyła sobie konto. Jej doświadczenie można zamknąć w kilku zdaniach: 
Kate zakłada konto. Znajduje kilka interesujących ją stron. Z racji wykonywanego zawodu, są to strony związane z medycyną. Na jednej z takich stron wdaje się w dyskusję po przeczytaniu komentarza jakiegoś antyszczepionkowca. Dyskusja błyskawicznie się zaognia i kilka godzin później messenger Kate jest wypełniony nienawistnymi wrzutkami ze strony osób, których nigdy w życiu nie widziała na oczy. Zamyka Facebooka i więcej z niego nie korzysta. Ogranicza też dostęp do niego swoim dzieciom. 
Później w rozmowie próbowałam bronić fejsa. Tłumaczyłam, że tak, są tam też świry, ale nie ma się co nimi przejmować. Powiedziała mi wtedy jedną rzecz, którą wówczas zbyłam machnięciem ręki, ale która ostatnio coraz częściej rezonuje w mojej głowie: "Najgorsze, co możesz zrobić z idiotą, to wpuścić go do stada, które utwierdzi go w jego mądrości". Później opowiedziała mi też o efekcie Dunninga-Krugera. 

To było jakieś pięć-sześć lat temu. Od tamtej pory bardzo wiele się zmieniło. Nauka poszła precz, bo każdy debil mógł znaleźć na Facebooku drugiego debila, który mu przyklaśnie. I debil rósł w siłę. Debil wie swoje, może znaleźć na fejsie setkę linków, które przyznają mu rację, więc nie będzie słuchał doktora. I tu właśnie efekt Dunninga-Krugera objawia się w pełnej krasie. Bo doktor spędził pół życia na nauce i rozumie, że temat nie jest prosty. A debil przeczytał parę artykułów napisanych takim językiem, żeby do debila trafił. I debil zrozumiał, że doktor jest opłacany przez big pharmę, więc ZAWSZE będzie kłamał. Debil nie wierzy w darmowe szczepionki. Będzie się leczył wodą z maszynki kupionej za 3000 zł u inżyniera od maszyn górniczych. Bo na fejsie dowiedział się od innego debila, że maszynka działa. 

Kiedy wioska jest globalna, głupota wioskowego idioty idzie w świat. 


I to jest właśnie pierwszy grzech ciężki mediów społecznościowych – dają poczucie, że głos każdego człowieka w każdej sprawie jest równie ważny. A wiedza została wyparta przez plebiscyty popularności. Lekarz Dawid Ciemięga ma na Facebooku 68 tysięcy fanów. Edyta Górniak – 220 tysięcy. Ciemięga skończył studia, odbył staż, jest w trakcie specjalizacji. Górniak nie ma nawet matury. Zgadnijcie, czyje nazwisko było ostatnio w mediach odmieniane przez wszystkie przypadki w kontekście COVID-19. Fakt i opinia stały się synonimami. Uczucia zaczęły odgrywać rolę równie istotną, co prawda. 

Kolejnym grzechem ciężkim mediów społecznościowych są algorytmy. Ktoś z twoich znajomych udostępni durny artykuł o tym, że Ziemia jest płaska. Klikasz – czy to z ciekawości, czy to żeby się pośmiać. Algorytm zapamięta twoje kliknięcie i po chwili widzisz takich linków już kilka. Teoretycznie ma to podsuwać odbiorcy treści dla niego interesujące. W praktyce zamyka go w bańce informacyjnej. Użytkownik widzi treści szyte na miarę. Jeśli zareagował na post dotyczący 5G, za chwilę zobaczy inny post na ten temat. A to buduje złudne poczucie, że skoro istnieje tyle materiałów na ten temat, to coś musi być na rzeczy. I zasiewa wątpliwości nawet wśród rozsądnych ludzi, którzy uważali na lekcjach w szkole.

Grzech następny to forma zarobkowania. Większość mediów społecznościowych jest bezpłatna w użytkowaniu. Ich twórcy czerpią zyski z reklam. W ich interesie jest więc generowanie jak największego ruchu w sieci – im więcej aktywnych użytkowników, tym więcej zapłacą reklamodawcy. Jeśli post o wykorzystywaniu abortowanych płodów do produkcji szczepionek wywołuje dyskusję, a więc ruch – jest z punktu widzenia portalu korzystny. 

I w tym miejscu w ostatnich dniach nastąpił ostry rozdźwięk między Twitterem i Facebookiem. 

Kiedy Mark Zuckerberg i Jack Dorsey (odpowiednio Facebook i Twitter) zakładali swoje strony, pewnie nie przypuszczali, w jakim stopniu ich portale staną się narzędziem do polaryzowania społeczeństwa i manipulacji informacją. Teraz jednak obaj doszli do miejsca, w którym nie mogą udawać, że zjawisko nie istnieje. A pod tą ścianą postawił ich Donald Trump. Były gwiazdor telewizyjny zasiadł w Białym Domu w dużej mierze właśnie dzięki mediom społecznościowym, które dały mu bezpłatny i bezpośredni dostęp do wyborców. Wygrał wybory, siejąc ferment w Internecie, szerząc fake newsy i teorie spiskowe. I przez kolejne cztery lata ten ferment pielęgnował, a teraz, w obliczu zbliżającej się walki o reelekcję, zaczął dolewać oliwy do ognia. Konkretnie poszło o wybory korespondencyjne. 

Tu pobieżny opis wyborów w USA. 
Dzień wyborów nie jest dniem wolnym od pracy. Tradycyjnie wybory są ustalane na pierwszy wtorek po 1 listopada. To naleciałość historyczna – w listopadzie było już po żniwach, ale śnieg jeszcze nie spadł. Lokale wyborcze były tylko w większych miastach, co dla farmerów oznaczało długą podróż. W niedzielę pobożny człowiek nie podróżuje, więc do lokalu wyborczego można było ruszyć dopiero w poniedziałek o świcie i niejeden docierał na miejsce późną nocą albo i następnego dnia. Stąd wtorek. Świat się zmienił, lokale wyborcze są w każdej wsi, ale tradycja pozostała. Ale to oznacza ograniczenie prawa do głosowania najbiedniejszym, którzy pracując często na dwa etaty po prostu nie mają czasu dotrzeć do lokalu. Rozsądni legislatorzy wprowadzili więc tzw. "absentee ballot" – kartę wyborczą, którą można otrzymać do domu, wypełnić i odesłać. 

Tu mały wtręt w temacie ostatnich przepychanek w Polsce: głosowanie korespondencyjne w USA funkcjonuje od czasów wojny secesyjnej i nie było przepychane kolanem o trzeciej w nocy trzy dni przed wyborami. 

Wracając do USA, ograniczanie praw wyborczych klasie niższej najczęściej wiąże się również z ograniczeniem praw wyborczych kolorowym. Zinstytucjonalizowany rasizm panujący w Stanach wyraźnie widać w różnicach między dochodami przeciętnego "białego" i "kolorowego" gospodarstwa domowego. 
A wzdłuż koloru skóry przebiega również często granica między wyborcami Demokratów i Republikanów. Przeprowadzane wielokrotnie badania dobitnie pokazują, że tam, gdzie mniejszości etniczne mają najbardziej ograniczony dostęp do lokalu wyborczego, tam wygrywają Republikanie. 
Demokraci prowadzą więc kampanię promującą głosowanie korespondencyjne, a pustosząca Stany epidemia dała im do ręki dobry oręż. Z kolei Republikanie robią wszystko, by obywateli zniechęcić do głosowania na odległość. I tu na scenę wkracza Trump, prezydent z nadania Republikanów. I znów zaczyna wypluwać z siebie fake newsy. Ogłasza swoim twitterowym wyznawcom, że wybory korespondencyjne będą sfałszowane, że skrzynki pocztowe będą okradane, głosy podrabiane. 
W Stanach Zjednoczonych demokracja i wolność wyboru są absolutnym sacrum, wobec czego Jack Dorsey decyduje się na odważny krok – oznacza posty Trumpa jako niezgodne z prawdą. Pomarańczowy pieniacz dostaje białej gorączki, usiłuje natychmiast wydać zarządzenie, które – mówiąc w telegraficznym skrócie – pozwoliłoby mu pozwać Twittera za to, że zaingerował w jego post. Zarządzenie stoi w jawnej sprzeczności z 1. poprawką, czyli gwarancją wolności wypowiedzi, więc Jack niewiele sobie z niego robi wiedząc, że wygra w każdym sądzie. 

Szarpanina o tweety o wyborach korespondencyjnych zbiega się w czasie z morderstwem na czarnym mężczyźnie w Minneapolis. 46-letni George Floyd, podejrzany o zapłacenie w sklepie fałszywą dwudziestodolarówką, zostaje powalony na ziemię przez czterech policjantów, choć nie stawia oporu. Jeden z funkcjonariuszy klęka na szyi Floyda i klęczy tak przez blisko 9 minut. George Floyd przez ten czas wielokrotnie prosi, by policjant wstał. Powtarza, że nie może oddychać. W końcu milknie. George Floyd jest 1252. czarnoskórym zabitym wskutek policyjnej brutalności w ciągu dekady. Czara się przelewa. W kraju wybuchają protesty. Naprzeciw demonstrantom wychodzi uzbrojona po zęby policja. Akcja wywołuje reakcję, protesty szybko przeradzają się w zamieszki. Trump, który już wielokrotnie podsycał rasistowskie nastroje (jak choćby w 2017 r., kiedy w Charlottesville zorganizowano marsz neonazistów. Doszło do walk między naziolami i kontrmanifestacją, zginęła jedna z aktywistek antify. Od Trumpa oczekiwano potępienia przemocy, ale jedyne, na co się zdobył, to stwierdzenie, że "po obu stronach stali bardzo przyzwoici ludzie"), barykaduje się w Białym Domu, skąd śle w eter nienawistne tweety. Nazywa protestujących "zbirami", grozi użyciem wojska, wyzywa od mięczaków samorządowców, którzy odmówili wysłania lokalnych sił zbrojnych do pacyfikacji protestów. 



George Floyd umierał przez prawie 9 minut. 
Policjant nie reagował na jego prośby, ani na reakcje postronnych. 


I tu znów w naszej opowieści pojawia się Jack Dorsey, który ukrywa posty Trumpa, oznaczając je jako nawołujące do przemocy. 

Reakcja Dorseya spotyka się z ogólnie pozytywnym odzewem ze strony polityków i użytkowników, choć wielu wypomina mu opieszałość – Trump ma na swoim koncie dużo więcej dużo gorszych tweetów niż te, które ostatecznie wywołały sprzeciw szefa portalu. Mark Zuckerberg czuje się wywołany do tablicy, ale decyduje się stanąć po drugiej stronie. Ogłasza światu, że bycie "arbitrem prawdy" nie jest jego zadaniem, dlatego Facebook nie będzie ingerował w treści publikowane na portalu. W zderzeniu z panującymi już na fejsie, często niezrozumiałymi regułami blokowania użytkowników, komunikat wydaje się jasny: "nie będę wchodził w paradę tym, którzy mogą zaszkodzić moim interesom, nawet za cenę krwi". 

To już dla mnie za dużo. Obecne spory w USA nie dotyczą mnie bezpośrednio, ale to nie znaczy, nie dotyczą mnie w ogóle. Żyjemy w globalnej wiosce, czuję więc, że i reakcje powinny być globalne. Czas pozbyć się tego potwora z mojego życia.

I tu przychodzi pora na najcięższy, niewybaczalny grzech Facebooka. 

Nie mogę się od niego odessać. 

Nie dlatego, że nie chcę. Chcę bardzo. Czuję, że muszę, bo nie ma we mnie zgody na te wszystkie grzechy wymienione wyżej. 

Ale macki Facebooka siedzą za głęboko. Nie mogę całkowicie porzucić tego przeklętego portalu, bo publikowanie postów jest częścią mojej pracy. Całkiem prozaicznie – płacą mi za prowadzenie fanpage'a. 

Jedyne, co mogę zrobić, to nie karmić tej piekielnej bestii ponad miarę. Dlatego usuwam konto, pozostawiam sobie drugie, stworzone kiedyś, kiedy miałam problemy z logowaniem, a właśnie potrzebowałam go do pracy. Mam tam garstkę znajomych znajomych z pracy, śladowe ilości innych kontaktów. Więcej mi nie trzeba. Wierzę, że istnieje życie po Facebooku, jak istniało i przed nim. Nie odcinam się od świata, znajomi wiedzą, jak mnie znaleźć. 

Jasne, wpadające lajki pod jakimś udanym postem miło łechcą ego i stymulują układ nagrody w mózgu. 

Ale taka nagroda nie jest warta takiej gry. 

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Białystok [clickbait]

Już przynajmniej pięć osób odezwało się do mnie w tej sprawie. 
- Dlaczego nie napiszesz o Białymstoku? – pytali. - Przecież to ważne! 
Zatem pochylam się nad sprawą i piszę o Białymstoku. 

Białystok to miasto na prawach powiatu; do reformy 1999 r. miasto wojewódzkie, obecnie stolica województwa podlaskiego. Powierzchnia miasta to 102,12 kilometrów kwadratowych, ludność - 297 640 osób (dane GUS na 2018 r.). Osada Białystok powstała w pierwszej połowie XV wieku, 27 lipca 1691 r. Jan III Sobieski nadał jej prawa miejskie. Nazwa pochodzi od rzeki Białej, nad którą leży miasto. Wśród miast partnerskich Białegostoku znajdują się m.in. holenderskie Eindhoven, rosyjski Kaliningrad i francuskie Dijon. 
Najciekawsze zabytki Białegostoku to barokowy zespół pałacowo-parkowy Branickich z XVIII w., XVII-wieczny Stary Kościół Farny i cerkiew św. Marii Magdaleny z drugiej połowy XVIII w. 
Białystok leży w otulinie Puszczy Knyszyńskiej, która jest bliska memu sercu, bo w latach 90. jeździłam tam na obozy harcerskie i przywiozłam stamtąd wiele ciepłych wspomnień. 

Co? Nie o takie pisanie o Białymstoku chodziło? Mam pisać o tym, co się wydarzyło 20 lipca? Mowy nie ma. Z obu stron sporu padło w tej sprawie tyle słów, że zapełniłyby 4 tomy słownika języka polskiego, z erratą i aneksem włącznie. Słów, które nic nie zmienią, bo nie mają żadnej mocy. Gdyby miały, już dawno trwalibyśmy w stanie wojny - fizycznej, nie tylko werbalnej czy medialnej.
O post-prawdzie już kiedyś pisałam, o wulgaryzacji mediów chyba też, jednak na dewaloryzację języka muszę zwrócić uwagę, nawet kosztem monotonii przekazu. 
Słowa stały się tanie, a ich żywotność krótka. Każdy teraz może palnąć największą nawet głupotę i jedyną tego konsekwencją będzie chwilowa sława, trwająca do momentu, aż ktoś wyrzuci z siebie jeszcze gorszy idiotyzm.
Jędraszewski znów wylał z siebie wiadro pomyj? Jutro będzie po temacie. 
Brudziński znów zwymiotował na Twitterze? Nie pierwszy to i nie ostatni raz. 
Morawiecki znów coś nakłamał? Nikomu już nawet nie chce się sprawdzać faktów. 
Słowa - nawet te na piśmie - pojawiają się i znikają, nie zostawiając śladu, bezsilne, bezwolne, bez znaczenia. 

Czasem żałuję, że minęły już czasy honorowych pojedynków. Ach, móc wyzwać Krystynę Pawłowicz na rewolwery za nazwanie mnie patologią! Cisnąć rękawiczkę do jej stóp i o świcie zjawić się pod starym dębem, z sekundantem u boku! No, pal diabli rewolwery, chociaż posiłować się z nią na rękę! 
Tymczasem jednak mogę tylko unieść brew i wzruszyć ramionami na fakt, że barejowskie "nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi" sięgnęło sfery językowej. 
Czy coś da się z tym zrobić? Nie mam pomysłu. Nie bardzo widzę możliwość przeprowadzenia na języku resuscytacji znaczeniowo-honorowej (no, chyba że jednak wrócimy do pojedynków). Może jesteśmy na przednówku powstania jakiejś nowej formy komunikacji, która będzie niosła ze sobą wartość, jaką jeszcze niedawno niosły słowa? Ucieszyłoby mnie to, bo - jak powtarzają moi znajomi - jestem człowiekiem zasadniczym i lubię, kiedy komunikacją rządzą jakieś reguły, inne niż tylko ortografia i interpunkcja. Choć i te już umierają, śmiercią powolną i bolesną. 
Myślicie, że chociaż za niekompetencję w zakresie stawiania przecinków mogłabym się jednak umówić z Krystyną Pawłowicz na te rewolwery?

Skoro już o interpunkcji mowa, wznawiam postulat dodania nowego znaku przestankowego.
Masz dość czekania do końca zdania, by wyrazić wściekłość? Nie czekaj! Użyj wykrzycinka i zrób scenę w środku wypowiedzi! 


czwartek, 1 sierpnia 2019

Obietnice

Nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam. 

Od wiecznie niedotrzymywanych postanowień noworocznych, przez rzucanie nałogów, po przysięganie sobie po każdym popełnionym błędzie, że to się więcej nie powtórzy – składamy sobie dziesiątki obietnic. 
I wszystkie te obietnice jak krew w piach. "W tym roku schudnę" kończy się niewykorzystanym karnetem na siłownię, z wyrzutem łypiącym na nas z czeluści portfela. Rzucanie palenia trwa do pierwszej imprezy, gdzie połowa towarzystwa jara, a papieros do piwa tak cudownie pasuje. Każde złamane serce prędzej czy później zrywa się ze smyczy i pędzi w stronę ludzi dokładnie w typie tych, którzy już kiedyś je połamali. 

Obietnic sobie złożonych chyba nie policzę. Schudnę. Rzucę palenie. Będę więcej czytać. Będę regularnie pielęgnować bloga. Będę w ogóle więcej pisać. Znajdę nowe hobby. Do tego lista rzeczy, których już nigdy-przenigdy nie zrobię: nie pójdę tam, nie zrobię tego, nie odezwę się do tamtej. Ba, nawet w chwili, kiedy piszę te słowa, kołaczą się we mnie obietnice złożone sobie zaledwie kilka dni temu. Tym razem obiecałam sobie – nie po raz pierwszy zresztą – detoks informacyjno-informatyczny. 

Obietnica detoksu zaczęła się od koncertu P!nk. Czuję do niej słabość szczególną, ma wyjątkowy dar trafiania z tekstami w moje czułe punkty. Miałam już przyjemność widzieć ją na żywo na koncertach w Londynie, więc jak zobaczyłam, że wystąpi w Warszawie, z miejsca zapolowałam na bilety. 

Tu muszę wrzucić małe wyjaśnienie. 
Jestem typem tak aspołecznym, jak aspołecznym można być. Jak ognia unikam zgromadzeń, jeśli idę na imprezę, to tylko ze sprawdzonym towarzystwem. Mierzi mnie tłum; jeśli już decyduję się na udział w jakimś masowym wydarzeniu, sprawa musi być naprawdę dużej rangi. Dużo wody pod mostem musiało upłynąć, zanim po kilkunastu latach mieszkania pod lasem przyzwyczaiłam się znów do życia w mieście. Moja serdeczna przyjaciółka, znając moje fobie, nadała mi przezwisko "boombie" – nice boobs, social skills of a zombie. 
Właśnie ta aspołeczność sprawia, że na koncertach bywam od wielkiego dzwonu. Poprzedni duży koncert, na jakim byłam, to pożegnalna trasa Hey w 2017 r. Wcześniej? Już nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Może to była ZAZ w Palladium? Może Gotye na Torwarze? Naprawdę nie pamiętam. Małych, kameralnych koncertów zaliczyłam na pewno więcej, ale jeśli gdzieś pojawia się ponad 1000 osób, tam mnie już raczej nie znajdziecie. 
I pewnie właśnie dlatego, że tak mało doświadczam masy ludzkiej, nie byłam gotowa na to, co mnie spotkało, kiedy na Narodowym pojawiła się P!nk. 

Wybrałam miejscówki na trybunach. Przez chwilę korciła mnie płyta, bo wiedziałam, na jakie show się wybieram (dla niezorientowanych – P!nk w czasie koncertu wykonuje mnóstwo akrobacji w powietrzu, lata nad publicznością itp.), ale aspołeczność zwyciężyła. Potem nastąpiły różne zawirowania, wskutek których zamiast wylądować w odleglejszym sektorze, na który miałam bilet, trafiłam do sektora będącego dokładnie na wysokości sceny. Kiedy się zorientowałam, gdzie siedzę, ucieszyłam się jak świnia w deszcz – to było najlepsze miejsce do oglądania koncertu. 

Tak mi się przynajmniej wydawało do czasu, kiedy zorientowałam się, że otaczają mnie smutni ludzie z komórkami. 
Support grał fantastycznie, stadion się bawił, a smutni ludzie z komórkami w moim sektorze siedzieli ze wzrokiem wlepionym w telefony. 
Na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Oczywiście od pierwszej nuty fruwała 5 metrów nad sceną. A smutni ludzie siedzieli, oglądając koncert przez ekrany komórek. Jeśli ktoś się wyłamał i poderwał do tańca, za moment jakiś smutny człowiek zwracał mu uwagę, żeby siadał, bo zasłania. No i selfie. Obowiązkowo. Co rusz ktoś się odwracał tyłem do sceny i wyciągał przed siebie rękę z telefonem, bo musiał uchwycić się na pierwszym planie i furda, że artystka jawi się na zdjęciu jako rozmazana plama światła w tle. 
Jeszcze zanim wybrzmiał pierwszy kawałek, wiedziałam, że to nie jest miejsce dla mnie. Za długo czekałam na ten koncert i za dużo czasu minęło, odkąd spotkało mnie w życiu coś tak pozytywnego, żebym teraz tkwiła tu wśród ludzi smutniejszych ode mnie. Ewakuowałam się na schody między sektorami i tam, przy samej barierce przetańczyłam i prześpiewałam cały koncert. 
Wracałam do domu bez filmów czy zdjęć, za to ze zdartym gardłem i obolałymi nogami. I delikatnym poczuciem wyższości nad smutnymi ludźmi z komórkami. 

Poczucie wyższości szybko mi jednak minęło, bo przyszła autorefleksja. Czy na pewno aż tak się od nich różnię? Czy raczej mam w ręce tylko dowód anegdotyczny? Przecież sytuacja była dla mnie wyjątkowa – koncert bliskiej memu sercu artystki, wejście w tłum – to wszystko było dla mnie niecodzienne. A tymczasem moja codzienność jest bliźniaczo podobna do tych smutnych ludzi. Telefon zawsze mam na wyciągnięcie ręki i sięgam po niego przerażająco regularnie, niezależnie od tego, czy wyda z siebie jakiś dźwięk, czy milczy. Po prostu – odruch. Sprawdzić, co tam na Facebooku czy Instagramie. Przebiec wzrokiem po nagłówkach prasowych. Upewnić się, czy przypadkiem nie przegapiłam jakiejś wiadomości od znajomego. A jeśli nie telefon, to komputer i jego przekleństwo bycia jednocześnie narzędziem pracy i źródłem rozrywki. Chcę posłuchać muzyki, więc włączam komputer. Skoro już jest włączony, to sprawdzę, co tam w świecie słychać. O, koleżanka wrzuciła zdjęcia z wakacji, więc odrywam się od przeglądu prasy i oglądam greckie widoczki. Obejrzałam; wracam do informacji. Czytam artykuł za artykułem, chociaż nie wydarzyło się w sumie nic istotnego i większość mojej lektury to komentarze do tego, że na ostatniej konferencji Kaczyński mlasnął aż pięć razy, a tymczasem Schetyna pierdnął tylko dwukrotnie. A, miałam posłuchać muzyki. Przeszukuję zakamarki dysku, rozmyślając nad repertuarem – czego ja w ogóle chcę posłuchać? Nie znajduję nic, na co miałabym ochotę w tej określonej chwili, więc wchodzę na Youtube w poszukiwaniu inspiracji. O, ta dziewczyna, co robi fajne torty, wrzuciła nowy filmik. Trzeba obejrzeć. Godzinę później łapię się na oglądaniu zawodów z jedzenia hot dogów gdzieś w Pierdziszewie Górnym w stanie Illinois. I nie wiedzieć kiedy, kawał czasu upłynął mi na bezproduktywnym gapieniu się w ekran. 

Nogi po koncercie przestały boleć, chrypka minęła, a we mnie jak kamień zastygło postanowienie – koniec z tym! Nie muszę wiedzieć, widzieć i słyszeć wszystkiego! 
W postanowieniu wytrwałam mniej więcej tydzień. Później praca przykuła mnie do komputera. No a skoro już siedzę przy komputerze, to sprawdzę, co tam w świecie słychać... Koło zamknęło się z niemal słyszalnym kliknięciem. 

W pierwszej chwili wkurzyłam się na siebie. Czy naprawdę nie umiem się obyć bez migoczącego ekranika? Czy naprawdę ten medialny i multimedialny szum jest mi tak niezbędny do życia? "Ty miękka fajo!" – przemknęło mi przez głowę... i sekundę później się za te słowa przeprosiłam. Nie dajmy się zwariować. Faktem jest, że spędzam za dużo czasu w chmurze. Ale faktem jest też to, że od tej chwili po koncercie, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, już ten czas wśród elektroniki ograniczyłam. Nie jest zatem tak, że cały misterny plan wziął w łeb. 

I może tu leży sekret do tego, by ustawicznie nie łamać tych obietnic złożonych sobie? Może moja pierwotna myśl, że nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam, jest naturalną konsekwencją tego, że nikt nie jest wobec człowieka tak surowy i wymagający, jak on sam? Może gdyby czasem poluzować obrożę, uda się złapać trochę oddechu od bycia własnym rozczarowaniem? Może warto czasem oczekiwać od siebie mniej, a przede wszystkim – nie oczekiwać tego natychmiast?

Składam sobie nową obietnicę: przestać sobie obiecywać cokolwiek. 

Ludzie bez wad w gruncie rzeczy są nudni. 

P!nk na koncercie. Zdjęcie cudze, własnych nie zrobiłam. 


wtorek, 23 lipca 2019

Świec tysiące palili mu, znad głów unosił się dym...

Czy wiecie, dlaczego niektóre odłamy i sekty religijne wymagają od swoich członków chodzenia od domu do domu i głoszenia dogmatów swojego wyznania? 
Czytałam ostatnio ciekawy materiał na ten temat. 
Chyba większość z nas, jeśli nie wszyscy, miała styczność ze Świadkami Jehowy. Słyszałam już wiele opowieści o tym, jak są traktowani - ktoś ich wyśmiał, ktoś im zatrzasnął drzwi przed nosem, ktoś ich zwyzywał. 
I o to właśnie chodzi. Celem nie jest pozyskanie nowych członków, ale wywołanie w tych już należących do religijnego "plemienia" poczucia, że świat ich nienawidzi. Po co? Po to, by wzmocnić ich więzi z "plemieniem". Po dniu bycia opluwanym taki wyznawca wraca na łono swojej kongregacji, gdzie traktuje się go jak bohatera, który stawił czoła złemu światu. Wraca do grupy, która go wspiera. W której jest bezpieczny. 
To socjotechnika stara jak świat - i zabójczo skuteczna. Bazuje na etnocentrycznym rozumieniu świata: "my" jesteśmy dobrzy, "oni" są źli. Im bardziej człowiek utwierdza się w przekonaniu, że jego "plemię" otaczają wrogowie, tym mniej jest skłonny kwestionować reguły rządzące jego kongregacją. 
Krótko mówiąc - nie chodzi o szukanie nowych wyznawców, tylko o mentalny odpowiednik przykuwania do kaloryfera tych już pozyskanych. 

Przykłady różnych sposobów wykorzystania tej socjotechniki można dostrzec w praktycznie każdej religii. Katolicy wysyłają misjonarzy, którzy w najdalszych zakątkach świata głoszą słowo boże i roznoszą ospę. Muzułmanie wysyłają dzieci do zachodnich szkół, gdzie (coraz rzadziej, ale wciąż) są inne w każdym możliwym aspekcie, od wyznania, przez kulturę, po kolor skóry. Spotkałam się też z tezą, że liczne ataki terrorystyczne wcale nie mają na celu likwidowania niewiernych, ale właśnie podsycanie niechęci do islamu. Świadkowie Jehowy czy scjentolodzy krążą po domach albo wystają na ulicach ze stojakami pełnymi ulotek. 

Jak doskonale widać w Polsce, tę socjotechnikę podłapują także politycy. Szczególnie politycy PiS. Jarosław Kaczyński pod tym względem jest geniuszem. 13 lat temu powiedział "My stoimy tam, gdzie staliśmy, oni stoją tam, gdzie stało ZOMO", wyznaczając linię podziału. 9 lat temu zaczął budować narrację o zamachu smoleńskim, tworząc mit męczeński i wskazując wrogów swojego "plemienia". Miesięcznice smoleńskie służyły właśnie temu sekciarskiemu narażeniu wiernych na nienawiść złego świata zewnętrznego. Spójrzcie - mówił - oni są pełni nienawiści! Nie pozwalają nam czcić naszych zmarłych, a to przecież świętość nad świętości! Narrację o zamachu zresztą zręcznie podtrzymuje za pomocą podkomisji smoleńskiej. Podkomisja nie ma na celu wyjaśnienia absolutnie niczego. Ma na celu podtrzymywanie płomyka w tych najbardziej zatwardziałych wyznawcach zamachu.
Na micie męczeńskim zbudował mit mesjański, wskazując, że tylko on może uratować kraj od morderców. 5 lat temu zaczął budować swój wizerunek obrońcy narodu, rozdmuchując do kosmicznych proporcji sprawę przyjęcia syryjskich uchodźców i stawiając twardy opór własnym tezom: Europa chce, by zalała nas fala islamistów, a ja na to nie pozwolę! Jednocześnie tworzył obraz siebie jako czułego ojca-opiekuna, który hojną ręką rozdaje pieniądze potrzebującym. 
"My" jesteśmy dobrzy, dajemy kasę i chronimy przed saraceńskim najeźdźcą, "oni" chcą oddać nasze kobiety śniadym gwałcicielom. 

Bazująca na etnocentryzmie socjotechnika musi być prowadzona bardzo czujnie. Trzeba nadążać za zmieniającym się światem, za panującymi w społeczeństwie nastrojami. I tu znów Kaczyński nie zawodzi. Zbliżają się kolejne wybory. Trzeba znów budować narrację "nas" i "ich". Trzeba znaleźć nowego wroga. Kogo by tu teraz? Politycznego wroga ciężko wskazać, bo Tusk nie kwapi się wracać do kraju, a jego spadkobierca Schetyna jest nijaki jak margaryna na kanapce. Mit złego uchodźcy już się przejadł, zresztą saraceński najeźdźca nad Wisłę nie dotarł, nie da się nim znów straszyć. Kolorowych w kraju jak na lekarstwo, innowiercy się nie wychylają... I tak krok po kroku wyłoniony został nowy wróg publiczny - środowiska LGBT+. 
Dzisiaj już ciężko wskazać, od czego się zaczęło. Na pewno znaczną rolę odegrała próba wdrożenia edukacji seksualnej do szkół. "Plemię" PiS pochwyciło tę nitkę i zaczęło prząść teorie tak gęsto przetykane kłamstwami, przeinaczeniami i półprawdami, że ostatecznie nikt już nie wiedział, o co chodzi. I kiedy już narodził się zupełny chaos, "plemię" skonstruowało jedną prostą i zwięzłą tezę, która zaświeciła w narracji jak latarnia morska: GEJE CHCĄ UCZYĆ NASZE DZIECI MASTURBACJI. Potem narracja była oczywiście wzbogacana - podobno WHO każe uczyć przedszkolaki zoofilii, dzieci powinny przechodzić inicjację seksualną we wczesnej podstawówce... To wszystko było już tylko dodatkiem, stosowanym wedle uznania. Główna teza została sformułowana, nowy wróg wskazany. Furda, że edukacja seksualna rekomendowana przez WHO nie ma właściwie nic wspólnego ze środowiskami LGBT+ - poza tym, że powinna objaśniać istnienie orientacji nieheteronormatywnych. Fakty w religii nie mają najmniejszego znaczenia. 
Od tamtej pory każda parada równości jest nagłaśniana i brana pod lupę. Każdy pretekst jest dobry, by podkreślić wrogość wroga. 

Fakt, od czasu do czasu sprawy wymykają się spod kontroli. Po wygranej PiS dzięki narracji antyuchodźczej zdarzały się takie incydenty, jak pobicie polskiego profesora za to, że rozmawiał z kolegą po niemiecku czy pobicie Włocha za to, że wyglądał na "ciapatego". Teraz dzięki narracji antygejowskiej zdarzył się Białystok. Ale przecież skoro jest wojna, to ofiary muszą być. Wystarczy zręcznie milczeć w określonych momentach. A kiedy już nie da się milczeć, wystawić na strzał mało znaczącego pionka, który coś tam chlapnie, zrobi szum w mediach, wierchuszka odetnie się od jego słów i już wszystko będzie w porządku. 

Gdybym miała wskazać, czemu mają służyć obecne ataki rządzących na środowiska LGBT+, szukałabym wyjaśnienia właśnie w etnocentryzmie. Żaden gej wszak nie zmieni swojej orientacji i żaden jego przyjaciel nie zapała nagle nienawiścią doń. Nikt zorientowany w faktycznych zaleceniach WHO nie odrzuci nagle swojej wiedzy, bo dołączyć do plemiennego chóru. 

Jarosławowi Kaczyńskiemu nie zależy na nowych wyznawcach. On tylko chce głębiej wbić szpony w tych, których już zrekrutował.
"A Clockwork Orange", S. Kubrick. Warner Bros. 1971 

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Fahrenheit 2019

Czas najwyższy! Wreszcie ktoś wziął się za weryfikację książek czytanych przez młodzież! Przez lata zaniedbań dzieci (i nie tylko!) miały dostęp do lektur, które absolutnie nie powinny trafić do naszych domów i umysłów! Na szczęście jedna z gdańskich parafii postanowiła zrobić z tym porządek i zrobiła to, co wszyscy powinniśmy zrobić już dawno temu - potraktowała treści zakazane jako rozpałkę. 

Z całego serca popieram tę bogobojną inicjatywę, dlatego zdecydowałam się wykonać kolejny krok w sprawie i dogłębnie przeanalizowałam listę lektur szkolnych. Nie wolno nam dopuścić do tego, by dzieci w wieku szkolnym miały kontakt z tak szkodliwymi treściami! 
Drogi Rodzicu! Weź tę listę do serca, spotkaj się z nauczycielami i dyrekcją szkoły twojego dziecka i wspólnie ustalcie nowe, właściwe lektury! 
Drogi Nauczycielu! Upewnij się, że nie promujesz niewłaściwych wartości! 


LEKTURY KLASA I
1. A. Bahdaj – Pilot i ja
2. Cz. Janczarski – Jak Wojtek został strażakiemnieposłuszeństwo wobec starszyzny;
3. M. Kownacka – Plastusiowy pamiętnik – magia, okultyzm;
4. G. Kasdepke – Z piaskownicy w świat;
5. M. Strzałkowska – Rady nie od parady czyli wierszyki z morałem;
6. Seria książek „Czytam sobie” – tu trzeba bardzo uważać, by niechcący nie przemycić niewłaściwych treści;
Wiersze J. Tuwima i J. Brzechwy oraz wybór legend i baśni  – magia;

LEKTURY KLASA II
1. H. Ch. Andersen - Baśnie magia;
2. A. i Cz. Centkiewiczowie – Zaczarowana zagroda – animizm;
3. G. Kasdepke - Detektyw Pozytywka;
4. M. Krüger - Karolcia – magia;
5. D. Wawiłow - Najpiękniejsze wiersze;

LEKTURY KLASA III
1. P. Beręsewicz – Czy ta wojna jest dla dziewczyn?;
2. Cz. Centkiewicz – Anaruk chłopiec z Grenlandii;
3. K. Drzewiecka - Piątka z Zakątka;
4. 12 ważnych opowieści. Polscy autorzy o wartościach;
5. A. Frączek – Dobre obyczaje czyli w lekkim tonie o bon tonie;
6. B. Gawryluk – Mali bohaterowie;
7. M. Jaworczakowa – Oto jest Kasia;
8. A. Lindgren - Dzieci z Bullerbyn – podważanie autorytetu starszyzny;
9. Nela. Śladami przez dżunglę , morza i oceany – feminizm;
10. R. Pisarski - O psie, który jeździł koleją – animizm;
11. B. Tylicka – Polskie miasta w baśniach i legendach – pogaństwo;
12. M. Wojciechowska – Dzieciaki świata – feminizm;

LEKTURY KLASA IV
1. J. Brzechwa - Akademia pana Kleksa – magia, okultyzm;
2. C. Collodi - Pinokio – magia, okultyzm;
3. J. Olech - Dynastia Miziołków – podważanie autorytetu starszyzny;
4. R. Goscinny, J. Sempe - Mikołajek – nieposłuszeństwo wobec starszyzny;
Wybór baśni (np. H. Ch. Andersen, J. i W. Grimm, Ch. Perrault) , w tym polskie baśnie ludowemagia, okultyzm, nieposłuszeństwo wobec starszyzny, pogaństwo;

LEKTURY KLASA V
1. F. Molnar - Chłopcy z Placu Broni;
2. C. S. Lewis – Opowieści z Narnii. Lew, czarownica i stara szafa – magia, okultyzm;
3. A. Mickiewicz – Pan Tadeusz – promowanie rozwiązłości;
4. M. Twain - Przygody Tomka Sawyera – obrazoburstwo, nieposłuszeństwo wobec starszyzny;
5. F. H. Burnett - Tajemniczy ogród – magia;
6. L. M. Montgomery – Ania z Zielonego Wzgórza – nieposłuszeństwo wobec starszyzny, feminizm;
Wybrane mity greckie, Biblia (fragmenty), wybrane wiersze L. Staffa, K. I. Gałczyńskiego i Cz. Miłosza – fałszywi bogowie, obrazoburstwo;

LEKTURY KLASA VI
1. S. Lem - Bajki robotów – animizm;
2. L. M. Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza – nieposłuszeństwo wobec starszyzny, feminizm;
3. J. Jurgielewiczowa - Ten obcy – podważanie autorytetu starszyzny;
4. K. Makuszyński - Szatan z siódmej klasy – SZATAN!;
5. ks. J. TwardowskI - Zeszyt w kratkę;
6. D. Defoe – Przypadki Robinsona Cruzoefałszywi bogowie;

LEKTURY KLASA VII
1. N. H. Kleinbaum - Stowarzyszenie Umarłych Poetówpodważanie autorytetu starszyzny, bluźnierstwo;
2. A. Mickiewicz – Dziady cz. II okultyzm;
3. J. Kochanowski - Fraszkizachęcanie do grzechów śmiertelnych;
4. J. Kochanowski – Trenysprzeciwianie się woli Boga;
5. Ch. Dickens - Opowieść wigilijnaokultyzm;
6. A. Kamiński – Kamienie na szaniec;
7. J. Słowacki – Balladynamagia, okultyzm;
8. Antoine de Saint – Exupery – Mały książę magia;
9. A. Fredro – Zemstapromowanie rozwiązłości;

LEKTURY KLASA VIII
1. A. Fiedler - Dywizjon 303;
2. Eric-Emmanuel Schmitt - Oskar i pani Róża bluźnierstwo;
3. S. Żeromski - Syzyfowe pracebluźnierstwo;
4. H. Sienkiewicz - Quo vadis;
5. H. Sienkiewicz - Latarnikpromowanie rozwiązłości (Latarnik czyta wszak "Pana Tadeusza");
6. A. Mickiewicz – Pan Tadeuszpromowanie rozwiązłości;
7. E. Hemingway – Stary człowiek i morze;
8. M. Białoszewski - Pamiętnik z powstania warszawskiegopromocja LGBT.

Ponieważ lista lektur skróci się bardzo wymiernie, sugeruję wprowadzić nowe pozycje, promujące właściwe postawy, jak patriotyzm, honor, miłość do Boga i wyrzekanie się wszelkich bezecnych zachowań. Mam tu na myśli świetną książkę, która doskonale opisuje wszystkie wspomniane wyżej cnoty. Oto kilka cytatów na dowód: 

  • "Ci, którzy protestują, sami są wyczerpani szkodliwymi demonstracjami przeciwko Bogu i reszcie świata, poza tym zapominają o pierwszej zasadzie, która jest podstawowa dla wszelkiego powodzenia; to co robisz, rób dokładnie."
  • "Być obywatelem (...), nawet jeżeli jest się tylko zamiataczem ulic, musi być uważane za większy honor niż bycie królem w obcym kraju."
  • "Ktokolwiek śmie kłaść swoją rękę na najszlachetniejszą podobiznę Boga, grzeszy przeciwko łaskawemu Stwórcy tego cudu i zasługuje na wypędzenie z raju."
  • "Odwieczna natura bezwzględnie karze tych, którzy; łamią jej prawa. To daje mi przekonanie, że działam w imieniu Wszechmogącego Stwórcy."
Prawda, że takie wartości są godne promowania? Myślę, że autor tych słów z radością widziałby swoją książkę w kanonie lektur w polskiej szkole. 

Niestety nie możemy już zapytać go o zdanie - zginął 30 kwietnia 1945 r. w berlińskim bunkrze. 


sobota, 30 marca 2019

Szanuj belfra swego

- Dziadku - nieśmiały głos rozległ się w ciszy biblioteki. Henryk uniósł wzrok znad książki. W drzwiach stała siedmioletnia Marysia, nieco nerwowo przestępując z nogi na nogę. Ach tak, pomyślał Henryk, już południe, czas na lekcje. Uśmiechnął się zapraszająco i skinął na dziewczynkę. Marysia podeszła do stołu, wciąż onieśmielona. Henryk przesunął w jej stronę stojący na stoliku talerz z ciasteczkami. Dla takiego malucha biblioteka może być nieco straszna. Marysia szybko schrupała oblanego czekoladą herbatnika i nieco się uspokoiła. 
- Dziadku, co dziś będziemy robić? 
- Pomyślałem, że dziś pouczymy się czytania. 
- A co to jest czytanie? 
Henryk zająknął się, usiłując znaleźć w głowie definicję czytania. Jak wytłumaczyć dziecku czynność, z którą nie miała w życiu do czynienia? Czynność tak oczywistą, że chyba nikt w dziejach nie próbował jej zdefiniować? 
- Wiesz, kochanie, czytanie to takie poznawanie różnych historii i bajek. Tylko zamiast słuchać, poznajesz je sama z książek. 
- A jak to się robi? 
Henryk wstał i podszedł do biblioteczki. Co będzie odpowiednie dla małego dziecka? Długo taksował wzrokiem ustawione w ciasnym rzędzie tytuły, nim wreszcie wyciągnął zakurzony tom. Wrócił do stolika, otworzył książkę i obrócił ją tekstem w stronę wnuczki. Dziewczynka okrągłymi oczami wpatrywała się w ciągnące się po papierze robaczki liter. 
- Co to jest?! 
- To są litery. Z liter zbudowane są słowa. Ze słów buduje się zdania, a zdania składają się na opowieść. 
- Ale ja nic nie rozumiem! 
Henryk westchnął. Spodziewał się, że edukacja kilkulatki będzie ciężką pracą, ale nie przeszło mu przez myśl, jak trudno jest uczyć dziecko rzeczy, których inny wokół nie robił. Mimowolnie uciekł myślami do czasów własnego dzieciństwa. Miał szczęście - system edukacji runął, gdy Henryk miał już 16 lat. Umiał czytać, pisać, liczyć, znał podstawy fizyki i chemii; wiedział, że Ziemia jest okrągła i mniej więcej rozumiał angielski. 
Kiedy przyszła informacja, że jego szkoła zostanie zamknięta, nikt się specjalnie nie zdziwił. To była kwestia czasu; po tym, jak nauczyciele masowo zaczęli odchodzić z pracy, lekcji ubywało praktycznie z tygodnia na tydzień. Jego liceum było ostatnią czynną szkołą w mieście. Pamiętał polityków, którzy przekrzykiwali się wzajemnie, argumentując, że właściwie to edukacja nie jest już nikomu potrzebna, bo żyjemy w czasach, kiedy cała wiedza jest dostępna w Internecie. Najzabawniej wypowiadała się taka ruda babka w okularach; Henryk z trudem przypomniał sobie, że była ministrem pracy. Najpierw głośno opowiadała, że dzięki likwidacji szkół młodzież może szybciej iść do pracy i zarabiać. To niby miało podnieść stopę życiową rodzin. A później wywalili ją z pracy, jak bezrobocie strzeliło na 50%. 
Patrząc z perspektywy czasu, to w sumie nie była jej wina. Kiedy się okazało, że rodzice masowo rezygnują z pracy, bo musieli się zająć dziećmi, właściwie już było po wszystkim. Musiało minąć kilka dobrych lat, zanim pracodawcy wymyślili przyzakładowe świetlice. Przez ten pomysł zresztą ładnych parę firm upadło, bo pensje opiekunów świetlicowych niejednokrotnie przekraczały dochody całego kierownictwa. 
Kilka lat po zamknięciu szkół - oczywiście po wyborach - nowy premier próbował przywrócić zawód nauczyciela. Ależ wtedy się działo! Setki tysięcy ludzi na ulicach, protestujących przeciwko tworzeniu nowych stanowisk za państwowe pieniądze. "Nie będę płacił na darmozjadów!" - Henryk zapamiętał taki transparent niesiony przez jednego z demonstrantów. No i władza się ugięła. Może liczyli na to, że problem rozwiąże się sam, może nie myśleli o przyszłych konsekwencjach - ciężko powiedzieć. Grunt, że to był chyba ostatni moment, kiedy coś można było jeszcze uratować. Ale później już nikt nie odważył się wrócić do tematu i tak już zostało - dzieci się nie uczyły, matki zostały w domach, ojcowie stali się jedynymi żywicielami. Powstała nowa klasa społeczna - bezdzietni. Ludzie w komfortowej sytuacji, którzy mogli pracować bez obaw, spędzać czas poza domem, podróżować. Szybko stali się pariasami i musieli uciekać z miast, chować się w strzeżonych osiedlach przed gniewem, wywołanym poczuciem niesprawiedliwości. 
A kilkanaście lat później pojawiła się kolejna klasa - kopacze. Tak ich nazywano, może nieco złośliwie, choć nie bez racji. Kopaczami byli młodzi ludzie, którzy nie doświadczyli w swoim życiu edukacji. Ci z wykształconych rodzin jeszcze umieli czytać i liczyć, ale większość z nich nadawała się właściwie tylko do trzymania łopaty. Żeby ocalić resztki wiedzy, zlikwidowano emerytury i przywrócono do pracy ostatnie pokolenie ludzi wykształconych. Cała retoryka, jakoby szkoły były zbędne w dobie Internetu, upadła z hukiem. Kolejnych kilka lat później zresztą upadł sam Internet, kiedy zabrakło do pracy rąk wykwalifikowanych na tyle, by utrzymać serwerownie na chodzie. I dopiero wtedy kryzys wybuchł na dobre. Dosłownie z godziny na godzinę posypały się resztki służby zdrowia, bo ostatni pracujący lekarze stracili dostęp do wiedzy. Tu i ówdzie ostały się jeszcze jakieś kliniki, ale dostęp do nich był tak potwornie drogi, że tylko najbogatsi mogli sobie na nie pozwolić. Dlatego zresztą zmarł prezydent - w trakcie usuwania wyrostka robaczkowego chirurg nie mógł sobie przypomnieć szczegółów widzianego na YouTube instruktażu. 
- O czym myślisz, dziadku? - głos Marysi wyrwał go z zamyślenia. 
- O niczym szczególnym, wnusiu. Chodź, przeczytam ci bajkę - uśmiechnął się do niej smutno, spoglądając jednocześnie na oprawiony w szklaną ramę wycinek pożółkłej ze starości gazety: 
"JAK CHCĄ ZARABIAĆ WIĘCEJ, NIECH IDĄ DO INNEJ PRACY. MINISTER EDUKACJI ODPOWIADA NA POSTULATY NAUCZYCIELI"