wtorek, 8 października 2013

Niektóre rzeczy w życiu dzieją się znienacka, inne zaś - całkiem znacka.

Notka w biegu:
Pan Józef Michalik powiedział dzisiaj, że rozwody rodziców i poszukiwanie miłości przez zagubione dzieci prowadzi do przypadków pedofilii w polskim kościele.

Przez chwilę byłam oburzona tymi słowami, ale potem pomyślałam, że przecież ta linia obrony nie jest nowa - wszak od lat winą za gwałt obarcza się kobiety, bo "ta dziwka mnie sprowokowała". Zresztą, nie mam ochoty znów pisać o kościele i klechach, dlatego w ramach komentarza zacytuję Juliana Tuwima:

Item ględziarze i bajdury,
Ciągnący z nieba grubą rentę,
O, łapiduchy z Jasnej Góry,
Z Góry Kalwarii parchy święte,
I ty, księżuniu, co kutasa
Zawiązanego masz na supeł,
Żeby ci czasem nie pohasał,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.


 A od siebie dodam jeszcze tylko, że wszystko wskazuje na powolny koniec przywilejów facetów w czerni. I życzę im tylko, aby - kiedy już zaopiekuje się nimi prokuratura i sąd - trafili w ręce więziennych misiaczków, którzy jak te wspomniane przez Michalika dzieci lgną i poszukują miłości.
KONIEC TEMATU. 
AD REM:

Złapałam dzisiaj doła z przyczyn, które mogą wydawać się zabawne.  Otóż napisałam recenzję filmu, który wczoraj oglądałam. Niestety, film zawiódł moje oczekiwania, więc też recenzja nie mogła być pozytywna. A tego bardzo nie lubię. 

Już kiedyś wspominałam, że jestem wierną kochanką srebrnego ekranu. Wielokrotnie byłam zdradzana, ale - jak na kochankę przystało - zawsze wybaczałam i wierzyłam, że to tylko ten jeden raz, że każdemu zdarza się zabłądzić. W dalszym ciągu wierzę - świat filmu jest wielki, a jego możliwości niezmierzone, dlatego wiem, że jeszcze nieraz wyjdę z kina przepełniona dziecięcym zachwytem (zresztą planuję to zrobić już w najbliższy weekend). Zresztą moi przyjaciele wiedzą, jak fatalny musi być film, abym nie znalazła w nim choć jednego pozytywnego aspektu - ładnych zdjęć, dobrego aktorstwa czy chociaż dobrze dopasowanej muzyki (jeśli nie wierzycie, jestem zachwycona filmem "Movie 43", na którym cały świat zawiesił psy). Tym razem jednak rozczarowanie mnie przerosło. Długie godziny myślałam o filmie, szukając czegokolwiek, co mogłabym pochwalić - bez powodzenia. Nawet główna aktorka, kobieta mająca na koncie kilka naprawdę wybitnych ról, której warsztatowi dotychczas ufałam, nie była w stanie uratować tej katastrofy. Wszystko to znalazło odbicie w napisanej przeze mnie recenzji i z tego powodu poczułam się źle. 

Zawsze wierzyłam w stare angielskie powiedzenie, że piękno leży w oku patrzącego, dlatego zawsze staram się unikać publicznego wydawania sądów o obejrzanych filmach. Jaki jest sens opisywania własnych interpretacji filmu? Czy nie zamyka to odbiorców na własne doznania? Film jest przecież dziełem sztuki i tak jak we wszystkich innych dziedzinach, jak malarstwo czy poezja, odbiór dzieła zależy od odbiorcy. Dlaczego więc krytycy wciąż bawią się w kinematograficzną wersję uczniowskiej interpretacji „co poeta miał na myśli”? Krytyk filmowy, wygłaszający swoje zdanie ex cathedra, może pobudzić ambitniejszego widza do polemiki, ale przygodnemu odbiorcy, który w kinie szuka przede wszystkim dobrej rozrywki, doszukiwanie się Bressonowskiej koncepcji decydującego momentu w metodyce filmowania najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego jest potrzebne, jak rybie rower.

Teraz jednak przyszło mi pisać recenzje. Mam nadzieję, że z tego tytułu nie będę musiała zrewidować swoich poglądów i następnym razem będę mogła z czystym sercem napisać o filmie dobrze i polecić go czytelnikom.

Muszę jednak być uczciwa i zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. 
Przy całej mojej miłości do srebrnego ekranu, mam bardzo złe zdanie o polskim filmie, który od czasów powojennych bardzo mocno wpisuje się w naszą historiografię. "Różyczka", "Katyń", "Pokłosie", a teraz "Wałęsa" – polscy twórcy garściami czerpią z naszej niedalekiej przeszłości i wydarzeń, których uczestnicy wciąż żyją. 

Mam dość rozbijania Murów Berlińskich, otwierania Układów Zamkniętych, szukania Kretów i Wajdowskiej hagiografii. Nie chcę wychodzić z kina, dźwigając II wojnę światową i PRL. Chcę zobaczyć dobrą opowieść, która pobudzi moją wyobraźnię, która będzie dobrą i niezobowiązującą rozrywką. Chcę kina niepoważnego, po którym w mediach nie wybuchnie historyczno-polityczna wojna, jak to miało miejsce wokół "Pokłosia". 

Niestety, poza scenariuszami napisanymi przez przeszłość, polska kinematografia ma mi od pewnego czasu do zaoferowania niewiele ponad lichutkie komedyjki, które oglądam w ramach autorskich Maratonów Kina Debilnego. 

Dlatego właśnie przy kinowej kasie wybieram Almodovara, Allena i von Triera, zostawiając komedyjki Zatorskiego zakochanym parom, a Wajdę i Kawalerowicza uczniom, przyjeżdżającym całymi klasami na seanse w ramach szkolnej lektury.

1 komentarz:

  1. Zgadzam się ale jednocześnie będę broniła polskiego kina. Jest dużo dobrych filmów (powstają wciąż), które nie zahaczają o martyrologię. Chociażby filmy Kolskiego, Kos-Krauze, Szumowskiej, może nie jest to stricte niezobowiązująca rozrywka ale... Daleko im do nurtu o którym wspomniałaś.

    Tajemnicza Wielbicielka

    OdpowiedzUsuń