wtorek, 19 marca 2019

Gejgroza

Powiało grozą. 
Wszechprezes złowieszczym tonem oznajmił zdjętej przerażeniem tłuszczy, że IDĄ PO NASZE DZIECI! 
Kto? No homoseksualiści oczywiście! 
Wszechprezes nie wyjaśnił jednak, o czyje dokładnie dzieci chodzi; sam jest bezdzietny, w związku z czym zaimek "nasze" wydaje się cokolwiek nietrafiony. 

No, chyba że chodziło mu o 76 tysięcy dzieci przebywających pod opieką państwa. Dzieci, których rodzice - w wyniku choroby czy wypadku - stracili życie, nim ich potomstwo weszło w dorosłość. Dzieci, których rodzice tak bardzo nie umieli w rodzicielstwo, że sąd zdecydował o odebraniu im praw. Dzieci tak bardzo niechciane, że porzucone w szpitalach czy zostawione w oknach życia. 
Dzieci wychowujące się w przepełnionych, niedofinansowanych domach dziecka, bo państwo zachowuje się jak Scarlett Johansson w "Vicky Cristina Barcelona". Dla osób, które nie widziały tego filmu Allena, wyjaśniam: grana przez Johansson bohaterka nie wiedziała, czego chce od życia, wiedziała za to, czego od niego nie chce. 
Tak też jest z naszym państwem: Nie zatroszczy się specjalnie o sieroty, ale na pewno nie pozwoli, żeby ktoś inny się o nie zatroszczył. 

Mamy zatem system, gdzie niedofinansowane instytucje opieki społecznej nie mają środków, by realnie zadbać o dobrobyt tych najbardziej bezbronnych. Gdzie brak konkretnych regulacji prawnych powoduje, że wyroki w sprawach o pieczę nad nieletnim bywają loterią. Gdzie procedury adopcyjne były i są żmudne i skomplikowane. Gdzie pseudomoralność jaśnie nam panujących robi z kobiet klacze rozpłodowe. Gdzie zaciekle broni się płodów, ale neguje się międzynarodowe dokumenty traktujące o przemocy wobec ich nosicielek. 

I w tym systemie nagle największym niebezpieczeństwem okazuje się możliwość adopcji dzieci przez dwójkę ludzi kochających się inaczej, niżby sobie partia życzyła. 

A teraz najzabawniejszy element tej komedii: Nikt nie mówi na poważnie o adopcji dzieci przez pary jednopłciowe. 
Cała zadyma zaczęła się od tego, że zastępca prezydenta Warszawy w wywiadzie prasowym wyraził mglistą nadzieję, że kiedyś tam, w przyszłości, dojrzejemy jako społeczeństwo do tego, żeby pojawiła się taka możliwość. I natychmiast zebrał za te słowa łomot od swojego szefa, który chwilę wcześniej głośno i radośnie afirmował swoją solidarność ze środowiskami LGBT+. I od szefa swojego szefa, bo okazuje się, że w Polsce sprzymierzeńcem mniejszości seksualnych można być tylko troszeczkę i tylko na pokaz. 

Niechciana adopcja niechcianych dzieci przez niechcianych ludzi okazała się wodą na młyn kampanii wyborczej. W tej kampanii kandydaci prześcigają się w pomysłach, jakby tu się dostać do organu decyzyjnego organizacji zrzeszającej 28 krajów, z czego 23 to państwa uznające związki partnerskie lub małżeństwa osób jednopłciowych.

Może komuś tu się jawi wallenrodyzm sytuacji, próba rozsadzenia od środka tej unii poruty i zepsucia. Według mnie jednak to bardziej próba wepchnięcia świni na salony. 
Nie wiem, co w tym wszystkim smuci mnie i przeraża najbardziej – fakt, że ktoś w XXI wieku promuje się, grając na homofobicznych strunach, czy fakt, że te struny wybrzmiewają w pudle rezonansowym społeczeństwa niepokojąco głośno. 

Miałam tu jeszcze napisać o tych wszystkich kretynizmach związanych z paniką wokół edukacji seksualnej i kolejnej odsłonie groteski zatytułowanej "Pedofilia w Kościele". Doszłam jednak do wniosku, że to już za dużo grzybków, jak na jeden barszcz.

PS. Wszechprezesie, mam dla Pana news: pary jednopłciowe w Polsce MAJĄ DZIECI! I może Pan sobie tupać nóżką ile chce, ale proszę mi wierzyć, doktor Malcolm w "Parku Jurajskim" miał rację - życie zawsze znajdzie sposób. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz