czwartek, 1 sierpnia 2019

Obietnice

Nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam. 

Od wiecznie niedotrzymywanych postanowień noworocznych, przez rzucanie nałogów, po przysięganie sobie po każdym popełnionym błędzie, że to się więcej nie powtórzy – składamy sobie dziesiątki obietnic. 
I wszystkie te obietnice jak krew w piach. "W tym roku schudnę" kończy się niewykorzystanym karnetem na siłownię, z wyrzutem łypiącym na nas z czeluści portfela. Rzucanie palenia trwa do pierwszej imprezy, gdzie połowa towarzystwa jara, a papieros do piwa tak cudownie pasuje. Każde złamane serce prędzej czy później zrywa się ze smyczy i pędzi w stronę ludzi dokładnie w typie tych, którzy już kiedyś je połamali. 

Obietnic sobie złożonych chyba nie policzę. Schudnę. Rzucę palenie. Będę więcej czytać. Będę regularnie pielęgnować bloga. Będę w ogóle więcej pisać. Znajdę nowe hobby. Do tego lista rzeczy, których już nigdy-przenigdy nie zrobię: nie pójdę tam, nie zrobię tego, nie odezwę się do tamtej. Ba, nawet w chwili, kiedy piszę te słowa, kołaczą się we mnie obietnice złożone sobie zaledwie kilka dni temu. Tym razem obiecałam sobie – nie po raz pierwszy zresztą – detoks informacyjno-informatyczny. 

Obietnica detoksu zaczęła się od koncertu P!nk. Czuję do niej słabość szczególną, ma wyjątkowy dar trafiania z tekstami w moje czułe punkty. Miałam już przyjemność widzieć ją na żywo na koncertach w Londynie, więc jak zobaczyłam, że wystąpi w Warszawie, z miejsca zapolowałam na bilety. 

Tu muszę wrzucić małe wyjaśnienie. 
Jestem typem tak aspołecznym, jak aspołecznym można być. Jak ognia unikam zgromadzeń, jeśli idę na imprezę, to tylko ze sprawdzonym towarzystwem. Mierzi mnie tłum; jeśli już decyduję się na udział w jakimś masowym wydarzeniu, sprawa musi być naprawdę dużej rangi. Dużo wody pod mostem musiało upłynąć, zanim po kilkunastu latach mieszkania pod lasem przyzwyczaiłam się znów do życia w mieście. Moja serdeczna przyjaciółka, znając moje fobie, nadała mi przezwisko "boombie" – nice boobs, social skills of a zombie. 
Właśnie ta aspołeczność sprawia, że na koncertach bywam od wielkiego dzwonu. Poprzedni duży koncert, na jakim byłam, to pożegnalna trasa Hey w 2017 r. Wcześniej? Już nawet nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Może to była ZAZ w Palladium? Może Gotye na Torwarze? Naprawdę nie pamiętam. Małych, kameralnych koncertów zaliczyłam na pewno więcej, ale jeśli gdzieś pojawia się ponad 1000 osób, tam mnie już raczej nie znajdziecie. 
I pewnie właśnie dlatego, że tak mało doświadczam masy ludzkiej, nie byłam gotowa na to, co mnie spotkało, kiedy na Narodowym pojawiła się P!nk. 

Wybrałam miejscówki na trybunach. Przez chwilę korciła mnie płyta, bo wiedziałam, na jakie show się wybieram (dla niezorientowanych – P!nk w czasie koncertu wykonuje mnóstwo akrobacji w powietrzu, lata nad publicznością itp.), ale aspołeczność zwyciężyła. Potem nastąpiły różne zawirowania, wskutek których zamiast wylądować w odleglejszym sektorze, na który miałam bilet, trafiłam do sektora będącego dokładnie na wysokości sceny. Kiedy się zorientowałam, gdzie siedzę, ucieszyłam się jak świnia w deszcz – to było najlepsze miejsce do oglądania koncertu. 

Tak mi się przynajmniej wydawało do czasu, kiedy zorientowałam się, że otaczają mnie smutni ludzie z komórkami. 
Support grał fantastycznie, stadion się bawił, a smutni ludzie z komórkami w moim sektorze siedzieli ze wzrokiem wlepionym w telefony. 
Na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru. Oczywiście od pierwszej nuty fruwała 5 metrów nad sceną. A smutni ludzie siedzieli, oglądając koncert przez ekrany komórek. Jeśli ktoś się wyłamał i poderwał do tańca, za moment jakiś smutny człowiek zwracał mu uwagę, żeby siadał, bo zasłania. No i selfie. Obowiązkowo. Co rusz ktoś się odwracał tyłem do sceny i wyciągał przed siebie rękę z telefonem, bo musiał uchwycić się na pierwszym planie i furda, że artystka jawi się na zdjęciu jako rozmazana plama światła w tle. 
Jeszcze zanim wybrzmiał pierwszy kawałek, wiedziałam, że to nie jest miejsce dla mnie. Za długo czekałam na ten koncert i za dużo czasu minęło, odkąd spotkało mnie w życiu coś tak pozytywnego, żebym teraz tkwiła tu wśród ludzi smutniejszych ode mnie. Ewakuowałam się na schody między sektorami i tam, przy samej barierce przetańczyłam i prześpiewałam cały koncert. 
Wracałam do domu bez filmów czy zdjęć, za to ze zdartym gardłem i obolałymi nogami. I delikatnym poczuciem wyższości nad smutnymi ludźmi z komórkami. 

Poczucie wyższości szybko mi jednak minęło, bo przyszła autorefleksja. Czy na pewno aż tak się od nich różnię? Czy raczej mam w ręce tylko dowód anegdotyczny? Przecież sytuacja była dla mnie wyjątkowa – koncert bliskiej memu sercu artystki, wejście w tłum – to wszystko było dla mnie niecodzienne. A tymczasem moja codzienność jest bliźniaczo podobna do tych smutnych ludzi. Telefon zawsze mam na wyciągnięcie ręki i sięgam po niego przerażająco regularnie, niezależnie od tego, czy wyda z siebie jakiś dźwięk, czy milczy. Po prostu – odruch. Sprawdzić, co tam na Facebooku czy Instagramie. Przebiec wzrokiem po nagłówkach prasowych. Upewnić się, czy przypadkiem nie przegapiłam jakiejś wiadomości od znajomego. A jeśli nie telefon, to komputer i jego przekleństwo bycia jednocześnie narzędziem pracy i źródłem rozrywki. Chcę posłuchać muzyki, więc włączam komputer. Skoro już jest włączony, to sprawdzę, co tam w świecie słychać. O, koleżanka wrzuciła zdjęcia z wakacji, więc odrywam się od przeglądu prasy i oglądam greckie widoczki. Obejrzałam; wracam do informacji. Czytam artykuł za artykułem, chociaż nie wydarzyło się w sumie nic istotnego i większość mojej lektury to komentarze do tego, że na ostatniej konferencji Kaczyński mlasnął aż pięć razy, a tymczasem Schetyna pierdnął tylko dwukrotnie. A, miałam posłuchać muzyki. Przeszukuję zakamarki dysku, rozmyślając nad repertuarem – czego ja w ogóle chcę posłuchać? Nie znajduję nic, na co miałabym ochotę w tej określonej chwili, więc wchodzę na Youtube w poszukiwaniu inspiracji. O, ta dziewczyna, co robi fajne torty, wrzuciła nowy filmik. Trzeba obejrzeć. Godzinę później łapię się na oglądaniu zawodów z jedzenia hot dogów gdzieś w Pierdziszewie Górnym w stanie Illinois. I nie wiedzieć kiedy, kawał czasu upłynął mi na bezproduktywnym gapieniu się w ekran. 

Nogi po koncercie przestały boleć, chrypka minęła, a we mnie jak kamień zastygło postanowienie – koniec z tym! Nie muszę wiedzieć, widzieć i słyszeć wszystkiego! 
W postanowieniu wytrwałam mniej więcej tydzień. Później praca przykuła mnie do komputera. No a skoro już siedzę przy komputerze, to sprawdzę, co tam w świecie słychać... Koło zamknęło się z niemal słyszalnym kliknięciem. 

W pierwszej chwili wkurzyłam się na siebie. Czy naprawdę nie umiem się obyć bez migoczącego ekranika? Czy naprawdę ten medialny i multimedialny szum jest mi tak niezbędny do życia? "Ty miękka fajo!" – przemknęło mi przez głowę... i sekundę później się za te słowa przeprosiłam. Nie dajmy się zwariować. Faktem jest, że spędzam za dużo czasu w chmurze. Ale faktem jest też to, że od tej chwili po koncercie, kiedy zdałam sobie z tego sprawę, już ten czas wśród elektroniki ograniczyłam. Nie jest zatem tak, że cały misterny plan wziął w łeb. 

I może tu leży sekret do tego, by ustawicznie nie łamać tych obietnic złożonych sobie? Może moja pierwotna myśl, że nikt człowieka nie zawiedzie bardziej, niż on sam, jest naturalną konsekwencją tego, że nikt nie jest wobec człowieka tak surowy i wymagający, jak on sam? Może gdyby czasem poluzować obrożę, uda się złapać trochę oddechu od bycia własnym rozczarowaniem? Może warto czasem oczekiwać od siebie mniej, a przede wszystkim – nie oczekiwać tego natychmiast?

Składam sobie nową obietnicę: przestać sobie obiecywać cokolwiek. 

Ludzie bez wad w gruncie rzeczy są nudni. 

P!nk na koncercie. Zdjęcie cudze, własnych nie zrobiłam. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz