Rano budzik, jak każdego dnia
roboczego, rozdarł japę. Młócąc na oślep udało mi się dwa
razy przestawić na zegarku datę, dopiero za trzecim razem trafiłam
w odpowiedni guzik i budzikowa japa zamilkła. Za dużo guzików.
Zdecydowanie za dużo guzików. Jak wszędzie. Już pal sześć takie
przedmioty jak pilot do telewizora, ale
dochodzę do wniosku, że naszym życiem rządzą guziki.
Chcesz się napić coli - podchodzisz do automatu, naciskasz guzik i puszka wypada. Chcesz kupić bilet na autobus - identycznie. Szyby w samochodach też opuszcza się guzikiem. Jakby pokręcenie starą, dobrą korbką wymagało od nas za dużo uwagi i wysiłku. Kolejny przykład - aparat fotograficzny. Mam jeszcze mojego starego, niezawodnego Zenitha, gdzie żeby zrobić dobrze zdjęcie, trzeba było ręcznie wyregulować ostrość, zbliżenie i czas na przesłonie. Jak chciałaś zrobić zdjęcie w makro, musiałaś odkręcić obiektyw i przykręcić inny. Dzisiaj bierzesz aparat, pstrykasz ON, naciskasz jeden guzik i aparat wszystko ustawia za Ciebie. Nawet najbardziej skomplikowana współczesna lustrzanka przy starym Zenicie to camera idiota. Ja rozumiem - oszczędność czasu. No tak. Cały czas oszczędzamy czas, gdzie tylko się da. Ostatnio widziałam w sklepie coś, co nazywało się "go-gurtem". Taki jogurt w tubce, który możesz zjeść nawet jadąc na rowerze. Bo przecież zjedzenie zwykłego jogurtu zabiera takie ilości czasu...
"Halo...? O, cześć Tomek! Do kina...? O rany, strasznie chciałam zobaczyć ten film, ale właśnie otworzyłam sobie jogurt, więc nie bardzo mam czas... No nie wiem, to taki z kawałkami owoców, chyba jestem udupiona na cały wieczór..."
Chcesz się napić coli - podchodzisz do automatu, naciskasz guzik i puszka wypada. Chcesz kupić bilet na autobus - identycznie. Szyby w samochodach też opuszcza się guzikiem. Jakby pokręcenie starą, dobrą korbką wymagało od nas za dużo uwagi i wysiłku. Kolejny przykład - aparat fotograficzny. Mam jeszcze mojego starego, niezawodnego Zenitha, gdzie żeby zrobić dobrze zdjęcie, trzeba było ręcznie wyregulować ostrość, zbliżenie i czas na przesłonie. Jak chciałaś zrobić zdjęcie w makro, musiałaś odkręcić obiektyw i przykręcić inny. Dzisiaj bierzesz aparat, pstrykasz ON, naciskasz jeden guzik i aparat wszystko ustawia za Ciebie. Nawet najbardziej skomplikowana współczesna lustrzanka przy starym Zenicie to camera idiota. Ja rozumiem - oszczędność czasu. No tak. Cały czas oszczędzamy czas, gdzie tylko się da. Ostatnio widziałam w sklepie coś, co nazywało się "go-gurtem". Taki jogurt w tubce, który możesz zjeść nawet jadąc na rowerze. Bo przecież zjedzenie zwykłego jogurtu zabiera takie ilości czasu...
"Halo...? O, cześć Tomek! Do kina...? O rany, strasznie chciałam zobaczyć ten film, ale właśnie otworzyłam sobie jogurt, więc nie bardzo mam czas... No nie wiem, to taki z kawałkami owoców, chyba jestem udupiona na cały wieczór..."
Najlepszą szkołą oszczędności
czasu jest kanał Mango TV. Tam, jeśli zadzwonisz już teraz,
dostaniesz odkurzacz, który nie tylko wypierze Ci dywany i zasłony,
ale też wyprowadzi kota na spacer i przeleci córkę. Tylko tam
kupisz sprzęt do ćwiczeń, który będzie ćwiczył za Ciebie i
wywar z morskiej sosny, dzięki której rzucisz palenie przez sen.
No, i nie zapominajmy o Najnowszym Fantastycznym Robocie Kuchennym,
do którego wrzucisz marchewkę, a wyjmiesz pięciodaniowy obiad dla
całej rodziny. A to wszystko w czasie krótszym niż zajmie
wypowiedzenie słów "obrałem ziemniaka"!
Jednocześnie ciągle nie mamy czasu.
Przecież nasza doba od czasów starożytnego Egiptu ma 24 godziny.
Nie wydłuża się, nie skraca. Guziki przyspieszają nasze
czynności, więc powinniśmy mieć coraz więcej wolnego czasu,
tymczasem mamy go coraz mniej. Myślę, że dopiero w momencie, kiedy
zeszliśmy z koni i podróż do Gdańska zaczęła zabierać 8 godzin
zamiast trzech dni, zorientowaliśmy się, jak wiele białych plam
mamy w kalendarzu. I zaczęliśmy je skrupulatnie wypełniać.
Skończyłam sprzątać wcześniej niż planowałam, więc jeszcze
skoszę trawę. Zrobiłam korektę nieco wcześniej, więc mogę się
zabrać za to, co planowałam na jutro, dzięki czemu jutro zrobię
to, co planowałam na piątek i w ten sposób piątek będę miała
swobodniejszy. Oczywiście, piątek nie będzie swobodniejszy, bo w
międzyczasie wpadnie pierdylion nowych spraw.
I cały czas coś tracimy.
Kiedyś były walkmany. Człowiek
wrzucał do niego kasetę, na kasecie była ograniczona liczba
utworów, a ile kto kaset miał przy sobie - to już inna kwestia. I
nie przewijało się utworów, bo szkoda było baterii, a mało komu
chciało się iść ulicą i przewijać kasetę ołówkiem. Słuchało
się wszystkiego po kolei. Nie mówiąc już o tym, że żeby sobie
taką kasetę nagrać, czuwało się godzinami przy radiu. Teraz
ściągasz całe albumy z sieci, wrzucasz na iPoda 4 GB muzyki (czyli
jakiś tysiąc kawałków), nie przywiązując zbytniej wagi do tego,
co tam ląduje, bo przecież jak się piosenka nie spodoba, to
wystarczy nacisnąć jeden guzik i po sprawie. Kurde, kiedyś
człowiek, zanim wyszedł z domu, bardziej myślał o tym, jaką
kasetę wrzucić do torby niż jakie buty założyć. No bo przecież
to była sprawa życia lub śmierci - mieć właściwą ścieżkę
dźwiękową!
Z drugiej strony, nie ma się co
dziwić. Żyjemy szybciej, myślimy szybciej, czujemy szybciej.
Ścieżka dźwiękowa musi się zmieniać z równą naszej dynamiką.
Więc jaki jest sens wychodzić rano z Lubomskim, jeśli już po
południu czuję się jak Mejson, a wieczorem to tylko Bruebeck? Sama
mam konkretne ścieżki dźwiękowe, uzależnione od tego, co mam
właśnie do zrobienia. Tłumaczenia - Sigur Rós i Katie Melua.
Korekty - ZAZ. Tabele produktowe - Rammstein i Prodigy. Na spacery
jest Yann Tiersen, a na jazdę rowerem - Lord of the Dance. Do spania
sprawdza się Leonard Cohen, ale ostatnio całkiem nieźle radzi
sobie Marek Kondrat - choć ten nie śpiewa, a czyta mi do poduszki.
Nie mogę zatem narzekać na
możliwości, jakie daje mi digitalizacja.
Nawet jeśli tęsknię za ołówkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz