poniedziałek, 27 maja 2013

Lubię ten stan: papierosy, sieć i ja

Jestem nałogowcem. 
Kiedyś myślałam, że to określenie dotyczy przede wszystkim palaczy, alkoholików i narkomanów. Później odkryłam kofeinę i zrozumiałam, że kawa też jest nałogiem. W międzyczasie okazało się też, że jeśli przez dłuższy czas nie obejrzę jakiegoś dobrego filmu, pojawia się u mnie syndrom odstawienia. Zrozumiałam, że można uzależnić się od wszystkiego. 
 
W zeszłym tygodniu miałam okazję przekonać się, że fajki, kawa i kino to nie wszystkie moje używki. Okazuje się, że jestem też uzależniona od Internetu, a przekonałam się o tym w bolesny sposób. 
 
Zabrakło nam Internetu. Gdzieś sparciał jakiś kabelek, gdzieś zdechł jakiś bezpiecznik - nie wiem. Grunt, że awaria trwała ponad tydzień. Pierwszego dnia nie wzruszyło mnie to - nie pierwszy to i nie ostatni raz, jak śpiewał Śmiałkowski. 
 
Drugiego dnia już byłam lekko poirytowana. Wróciłam z pracy, chciałam obejrzeć sobie coś ciekawego - guzik. Całe szczęście mam jeszcze parę nieprzeczytanych książek, więc znalazło się zajęcie na wieczór. 
 
Później nastąpił weekend, na szczęście słoneczny i gorący, więc pognałam w plener, nie przejmując się przerwami w dostawie sieci. 
 
W poniedziałek byłam już solidnie wkurzona - nie mogłam wrzucić nic na blog, nie byłam w stanie też dostać się do tekstów, które musiałam przeczytać do szkoły (nauczka na przyszłość - nie trzymać materiałów wyłącznie w skrzynce mailowej). 
 
We wtorek dopadł mnie głód godny ćpuna. Chodziłam rozdrażniona, doszukiwałam się wszystkich możliwych powodów do narzekania na brak Internetu. A to nie mogę puścić przelewu, a to nie mogę ogłosić na Facebooku weekendowej akcji Wysypiska, a to nie mogę ściągnąć e-booka niezbędnego do szkoły... Wszystkie kundle tego świata zostały powieszone na dostawcy www. Jednocześnie potrzebowałam zajęcia, jakiegoś substytutu, który zabije mój czas.
 
Każdemu w życiu jest potrzebna odrobina rutyny, która daje swego rodzaju poczucie bezpieczeństwa. W mojej codziennej rutynie zawiera się bezmyślny relaks po pracy, polegający na szwendaniu się po sieci, oglądaniu kocich filmików na YouTube, gawędzeniu ze znajomymi na FB. Po prostu potrzebuję takiej pozbawionej wysiłku intelektualnego chwili, zanim siądę do nauki czy pisania. I oto nagle ktoś pozbawił mnie tej bezmyślności, tego restartu. Jak ten kot w pustym mieszkaniu, o którym pisała noblistka, nie mogłam znaleźć sobie miejsca.
 
Co począć? Czytać? Marne oderwanie, skoro za chwilę mam usiąść do nauki. Iść na spacer? Za oknem leje. Oglądać telewizję? Aż tak bezrefleksyjnej rozrywki nie chcę i nie potrzebuję. 
 
Z braku rozsądnych alternatyw kończyło się na układaniu pasjansów i graniu z komputerem w pokera (miałam do wyboru jeszcze szachy, ale to już wymagało wykorzystania kilku zwojów mózgowych). 
 
Kiedy wreszcie Internet znów popłynął w kablach, zachłysnęłam się ilością rozrywek. Facebook! Blogi! Filmy! Filmiki z kotami! Bzdurne obrazki! Nareszcie mój dzień odzyskał dawny rytm. Nareszcie wrócił ten bufor pomiędzy pracą i pracą. Ale tydzień bez Internetu pozostawił mnie z refleksją: nigdy już nie będę krytykować ludzi przesiadujących po pracy przed telewizorem. Jedni wolą Internet, inni wolą telewizję, ale rzecz sprowadza się do jednego - nałogu opartego na potrzebie ustalenia rytmu dnia. A elementem tego rytmu najwyraźniej musi być rzucenie bezmyślności odrobiny czasu na pożarcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz