poniedziałek, 9 września 2013

Bój się bloga...

Domagam się wyrazów wdzięczności od producenta mojego telewizora - gdybym jakiś czas temu nie zawiesiła codziennej gimnastyki na kołku, prawdopodobnie miałabym dość siły, aby wywalić telepudło przez okno. A korci mnie, z każdym pstryknięciem pilota coraz bardziej. 
 
Oglądanie telewizji nigdy nie należało do moich ulubionych zajęć, ale odnoszę wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku lat poziom nadawanych programów nie tyle spada, co wręcz nurkuje. Kiedy bowiem człowiek jest przekonany, że widział już wszystko, nagle z telewizora dobiegają nuty piosenki o mięsnym jeżu. 
 
W czasie urlopu miałam okazję spędzić nieco czasu przed ekranem, czego skutkiem były pasemka siwizny na głowie, delikatny wytrzeszcz oczu i ślinienie. Dane mi było bowiem obejrzeć kilka odcinków programów paradokumentalnych, które zalewają nas ostatnio jak tsunami Japonię. 

Oto matka, która po rozwodzie skupia całą swoją uwagę na nastoletnim synu i robi mu awanturę, kiedy chłopak przynosi ze szkoły czwórkę z plusem. Dopiero kiedy chłopak wpada w narkotyki, kobieta widzi, że popełniła błąd. 

Oto chłopak, który myśli, że jest wampirem, zaprasza swoją dziewczynę na światowy zjazd wampirów. Dziewczyna łamie mu serce, bo zamiast jechać z ukochanym, wybiera się na koncert Justina Biebera. 

Oto mężczyzna, który przez lata ukrywał przed rodziną swoją transseksualność. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin decyduje się ujawnić przed żoną i dziećmi i robi to w najlepszy znany sobie sposób - w programie Ewy D. 

Każdy odcinek to nowy dramat, rozgrywający się według klasycznej szkoły scenopisarstwa - mamy tu zawiązanie akcji, kryzys, katalizator, walkę, utratę nadziei, punkt krytyczny, olśnienie i katharsis. Czego chcieć więcej? A że kryzysem jest zła ocena, nastoletni bunt czy jedno piwo za dużo - tym lepiej, nie ma sensu przeciążać widowni zbyt wydumaną fabułą, wszak sztuka jest imitacją życia, a życie jest jednowymiarowe, prawda? 
 
Być może byłabym w stanie zdzierżyć tę papkę, gdyby została ładnie podana, ubrana w dobrych aktorów i sensowne dialogi. Zamiast tego widzę na ekranie amatorskie zawody w konkurencji "kto najgłośniej rozedrze japę", a dialogi (nie wiem, czy są improwizowane, czy nie) zręcznie wymykają się słownikom. Dziś na przykład usłyszałam taką perełkę: 
Kiedy umarł mój syn, synowa zaczęła się zachowywać, jakby szlag w nią trafił
Czyż to nie piękne? 
Zdarzają się też głębokie refleksje o podłożu filozoficznym: 
Dzięki życiowym po­rażkom, zda­jemy so­bie sprawę, jak wiel­kie ma­my szczęście, bo pot­ra­fimy żyć. 

Nie wiem, dlaczego to do nas przyszło, wolę nie sprawdzać wskaźników oglądalności tego medialnego guana, nie chce mi się nawet stawać w obronie poprawnej polszczyzny, która jest moim osobistym sacrum. Nie będę zawracała kijem Wisły, oburzała się na medialną debilizację społeczeństwa. Zrobię to, co zalecam każdemu - wyłączę telewizor i pójdę na spacer. Będę też wykluczała ze swojego towarzystwa ludzi, którzy interesują się takimi klejnotami cudu XX wieku. Dzięki temu liczba ludzi w moim otoczeniu zostanie zredukowana, co z kolei sprawi, że spadnie liczba obowiązków towarzyskich. W ten sposób pojawi się odrobina wolnego czasu i będę mogła pójść na siłownię i odzyskać kondycję, która pozwoli mi w końcu wypieprzyć telewizor przez okno.

1 komentarz:

  1. Słońce wystarczy odłączyć kabelek. Dodatkowa korzyść - parę groszy na książki w kieszeni.
    E.

    OdpowiedzUsuń