poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Brzydkie słowo na P.

Znów to samo. Po dwóch dniach rozkosznego lenistwa zostałam zgwałcona przez dźwięk budzika. Przeżułam przekleństwo, nic już sobie nie robiąc z poczynionego kiedyś postanowienia, że poniedziałki należy lubić, bo stanowią jedną siódmą życia, a jednocześnie są przeciwwagą, która sprawia, że piątki są takie milusie. Po prostu nie da się lubić poniedziałku.
 
Od momentu odtrąbienia pobudki do chwili, w której faktycznie podniosłam się do pionu, minęła godzina. To mój rekord, zwykle „jeszcze pięć minut” trwa nie dłużej niż pół godziny. Może to kwestia dzisiejszej pogody? Może spędziłam weekend wręcz zbyt leniwie? A może perspektywa ciężkiego tygodnia? Nie wiem, ale kiedy wreszcie się podniosłam, przez krótką chwilę miałam ochotę się rozpłakać i zanurkować z powrotem w poduszki. Oczywiście nie mogłam sobie na to pozwolić, bo już byłam spóźniona. Błyskawiczna wizyta w łazience, ograniczona do czynności niezbędnych, transformacja ze stanu szlafrokowego w stan roboczy, atak na włosy. Cholerne włosy… Przy takiej wilgoci w powietrzu mogłabym nie robić z nimi nic, ale przyzwoitość każe jakkolwiek o nie zadbać.
 
Gwoli wyjaśnienia – moja fryzura jest nie do okiełznania. W zależności od humoru, włosy prostują się lub kręcą, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Mogę uzyskać władzę nad nimi jedynie za pomocą suszarki, prostownicy, grubej szczotki i rozmaitej chemii w ilości wystarczającej do wysadzenia w powietrze średniej wielkości mrowiska.
 
Dlaczego w procesie ewolucji człowiek nie stracił futra też na głowie? Nie byłoby prościej, gdybyśmy wszyscy byli łysi? Obyłoby się bez wszawicy, łupieżu i czeskiego piłkarza.
Nie, to za ciężkie przemyślenia na poniedziałkowy poranek.
 
Ogarnęłam się do końca i uzbrojona w parasolkę ruszyłam na podbój rzeczywistości.
Poniedziałku się nie przeżywa, poniedziałek można co najwyżej przetrwać.

Później napiszę więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz