piątek, 13 kwietnia 2012

Mimo odwłoku za biurkiem, obecności podmiotu lirycznego nie stwierdzono.

Piątek. Piąteczek. Piątunio.
I co z tego, skoro nad ranem siła grawitacyjna mojego łóżka wzrasta dziesięciokrotnie, a dźwięk budzika uruchamia zainstalowane w pościeli systemy grzewcze, które przestawiają temperaturę z Całkiem Przyjemnej na Absolutnie Cudowną. Oprócz tego uruchamia się aplikacja Mięciutka Poduszka i projekcja Jaka Ta Sypialnia Jest Przytulna. Kiedy już udaje się wydostać z sideł wzmocnionej grawitacji i wszystkich tych zasieków łóżkowych, uruchamia się awaryjny system Świat Jest Okrutny. Jeśli mimo wszystko uda mi się wydostać, system prawie na pewno będzie próbował wszczepić mi wirusa Chrzanić To, Wezmę Dzień Na Żądanie.
 
Dziś udało się przebić przez te fortyfikacje, ale nie wyszłam z tego w pełni cało – pozostała mi zadra w postaci refleksji o czasie. Po co komu czas? Czy nie prościej i nie lepiej byłoby żyć według własnego poczucia pory i dnia? Czy człowiek nie funkcjonowałby lepiej w chwilach wyznaczonych przez cykl organizmu a nie według szeroko pojętych norm czasowych wymuszających pracę i sen w godzinach od-do? I po co nam w ogóle kalendarz? Czy używamy go do czegokolwiek poza ustalaniem terminów spotkań i celebracji urodzin i innych rocznic? Przecież czas jest umowny, nawet bardziej umowny niż system monetarny. Kalendarz zmieniał się tyle razy w historii, nawet dzisiaj korzystamy z różnego datowania (przy okazji – najlepsze życzenia wielkanocne dla wszystkich czytelników wyznania prawosławnego). Rok Majów miał 260 dni. Rzymianie obchodzili rok przestępny do trzy lata. Podobnie sprawa miała się z jednostkami czasu – liczono na przykład godziny od wschodu do zachodu słońca, w związku z czym w zależności od pory roku godziny trwały dłużej bądź krócej. Gdzieś czytałam, że kiedyś godzina miała też 100 minut.
 
O co więc ten cały zamęt? Czy nie lepiej byłoby żyć według jedynego słusznego zegara – biologicznego? Tego, który podpowiada nam, kiedy jeść, a kiedy spać, a w zderzeniu z tym ogólnie przyjętym sprawia, że wariujemy, bo każą nam pracować, kiedy chce nam się spać. A i pić wódki przed „przyzwoitą” godziną nie uchodzi. Do tego jeszcze ta pierniczona zmiana czasu dwa razy w roku – co to w ogóle za pomysł? Jaka to oszczędność prądu, skoro i tak w okolicach zmiany czasu zużywamy go więcej przez czajniki i ekspresy, bo bez kawy ani rusz?
 
Dochodzę do wniosku, że funkcjonujemy według absurdalnych zasad.
Podobne zresztą mam przemyślenia odnośnie tzw. Savoir-vivre. Kultura nie pozwala nam teraz ulżyć organizmowi w towarzystwie. Co to za historia w ogóle? Jak byliśmy mali i przyjmowaliśmy tylko półpłynne pokarmy, mama brała nas po posiłku na ręce i poklepywała, aż nam się odbiło. Teraz, kiedy nasza dieta jest znacznie bardziej zróżnicowana i znacznie mniej zdrowa, a tryb życia stresujący, a więc wzdęciogenny, nie wolno nam sobie ulżyć, w żadną stronę.
Rodzi się we mnie bunt.
Precz z zegarem i kalendarzem.
A skoro już przy tym jesteśmy – precz z Espumisanem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz